John Herndon: Bądź kim chcesz i graj jak chcesz!

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
fot. materiały prasowe

O swojej długoletniej przyjaźni z Robem Mazurkiem, wartościach i przywarach chicagowskiej sceny oraz fascynacji hip-hopem opowiada nam John Herndon – perkusista Puslar Quartet, Tortoise czy Isotope 217⁰. Co jednak najważniejsze, informuje nas o wyczekiwanym następcy „Beacons of Ancestorship”.

Skład Pulsar Quartet machinalnie przypomina o innej grupie z udziałem twoim, Matta Luxa i Roba Mazurka – Isotope 217⁰. Na czym zasadza się główna różnica w muzyce tych dwóch zespołów?
To jest bardzo trudne pytanie…Nawet nie wiem, jak na nie odpowiedzieć… Isotope wydarzyło się jakieś dwadzieścia lat temu i dziś trudno mi do tego wracać. Ale poczekaj chwilę. W Pulsar Quartet ciekawy wydaje mi się fakt, że obok akustycznych instrumentów – kornetu i fortepianu – słyszymy elektryczny bas. W Isotope zaś pojawiało się z pewnością więcej elektroniki: programowanych bitów, syntezatorów, a także post-produkcyjnych zabiegów w studio. 

A jak wyglądała sama praca nad nowym materiałem?
W Isotope większość z nas komponowała, a tutaj za całą muzykę odpowiada Rob. Pod tym względem, to są rzeczywiście bardzo odmienne zespoły. Do tego stopnia, że – w pewnym uproszczeniu – można nazwać Pulsar Quartet zespołem Roba.

Czy Isotope było grupą, dzięki której się poznaliście?
Poniekąd, choć w zasadzie stało się to trochę wcześniej. Jeff Parker, Dan Bitney, Chris Lopes, Sara P Smith i ja zaczęliśmy grywać ze sobą co tydzień w Chicago. Bardzo szybko Chris wypadł, a na jego miejscu pojawił się Matt Lux. W takim składzie jammowaliśmy sobie w każdy weekend. Pewnego dnia ktoś – myślę, że to był  Jeff – przyprowadził Roba. Zaskoczyło i zaczęliśmy grać razem w knajpie zwanej Rainbow Club. Co ciekawe, występowaliśmy tam przez co najmniej dwa lata zanim zdecydowaliśmy się nagrać swój debiutancki album. Każdego weekendu improwizowaliśmy, ale gdzieś obok, swoim torem, w naszych głowach zaczynały się kształtować poszczególne kompozycje. A w zasadzie pomysły na takowe. Gdy stwierdziliśmy, że w ten sposób ukształtował się pewien materiał, zdecydowaliśmy się go nagrać.

Niesamowite jest to bogactwo muzyków o bardzo świeżym spojrzeniu, którzy zaludniali chicagowską scenę na przełomie lat 80. i 90.  Co więcej, w tych nagraniach Tortoise, Mazurka czy Gastr del Sol słychać pewną wspólną nutę. Czy mieliście świadomość, że zaczynacie tworzyć prężną i istotną scenę?
Co prawda część z tamtych klubów już nie działa, ale Chicago wciąż ma zdrową i prężnie działającą scenę muzyki improwizowanej. Mam wrażenie, że jest to środowisko, w którym jest dużo otwartości na eksperyment. I tak jest od dawna. Przecież to tutaj zaczęła funkcjonować Sun Ra Arkestra, tu powstało AACM! Świadczy to o jakiejś świeżej, trochę punkowej witalności. Pod jej parasolem wyrosło tak wiele ciekawych projektów. Ponadto, to jest duże miasto, więc przy takim podejściu muzycy ze sceny eksperymentalnej, punkowej czy jazzowej musieli w końcu się spotykać, przecinać swoje ścieżki i podejmować wspólne tematy. Mam nadzieję, że wciąż panuje u nas zasada: „bądź kim chcesz i graj jak  chcesz!”… Oczywiście, na koncerty mogłoby przychodzić więcej osób. Same kluby mogłyby być bardziej zapełnione, ale ich właściciele pozwalają przynajmniej grać to, na co masz ochotę, a my nie chcemy rezygnować z tego przywileju.

No właśnie, pamiętam, że gdy z Chicago wrócili muzycy Mikrokolektywu po Polsce rozeszła się informacja, że wcale nie mamy tutaj tak źle. Ta mityczna kolebka jazzu wcale nie spływa mlekiem i miodem.
(John Herndon powoli otwiera kieszeń i z namaszczeniem wyciąga z niej egzemplarz „Absent Minded”) Cóż, na pewno takie koncerty, jak ten w Warszawie nie są codziennością. Z Jeffem przez kilka lat grywałem regularnie w jednym z klubów i doskonale wiem, jak to jest, gdy ludzie przychodzą raczej wypić i pogadać niż słuchać muzyki. Czasem było tam tak głośno, że ledwie słyszeliśmy, co gramy. Mocno się wtedy zastanawiałem, dokąd ja właściwie zmierzam.

Wspomniałeś o tym duchu twórczej wolności, który czujesz w Chicago. Czy w takim razie nie krępuje cię sytuacja, w której – tak jak dziś – wykonujesz materiał skomponowany w 100% przez twojego kolegę z zespołu?
Nie, bo sam bardzo rzadko piszę muzykę. Częściej jestem sidemanem i, prawdę mówiąc, wcale mi to nie przeszkadza. Przeciwnie, bardzo lubię grać muzykę pisaną przez innych kompozytorów. Tym bardziej, że znam Roba od tak dawna – graliśmy tylu grupach i konfiguracjach… Wciąż uwielbiam wychodzić z nim na scenę.

Wydaje mi się, że inna jest dynamika rockowego zespołu, inna – jazzowego. Oczywiście, sporo w tym wszystkim stereotypu, ale te pierwsze są raczej bardziej zwarte, powiedzmy, uporządkowane. Która sytuacja bardziej ci odpowiada?
Obie mi odpowiadają. Z jednej strony w Tortoise mam do zagrania utwory, które posiadają dość określone struktury. W tym wypadku moim zadaniem nie jest wcale wyciąganie ich z tych form, tylko praca nad nimi. W sytuacjach takich jak ta dzisiejsza jest więcej otwartości i miejsca na improwizację. Nie potrafiłbym jednak powiedzieć, co sprawie mi większą przyjemność.

Zresztą te światy się też przeplatały. Mazurek pojawił się przecież na „TNT” – jednym z waszych najbardziej znanych albumów.
Tortoise jeździło w trasy z Isotope, więc naturalnym stanem rzeczy Rob był zawsze pod ręką. Mało tego, Jeff, Dan i ja gramy w obu tych składach, a poza tym przecież wszyscy blisko się przyjaźnimy. Kiedy więc doszliśmy do wniosku, że przydałoby się nam brzmienie instrumentu dętego, wiedzieliśmy do kogo się zgłosić.


Pulsar Quartet fot. materiały prasowe

Mówiłeś, że rzadko piszesz muzykę, ale pamiętam twój okres hiphopowy. Czy dalej działasz na tym polu?
Nie, nie do końca. Przez ostatnie kilka lat nie udawało mi się tworzyć takiej muzyki. Być może do tego wrócę, ale aktualnie nie zajmuje się produkowaniem hip-hopu.

Straciłeś zainteresowanie czy po prostu nie było okazji?
Nałożyło się na to parę czynników. Zostałem ojcem dwójki dzieci, rozwiodłem się i ostatecznie straciłem przestrzeń, w której nagrywałem. Dużo się ostatnio zastanawiam, jak poukładać sobie pewne sprawy.

Na polu hip-hopu, gdzie można cię usłyszeć?
Zrobiłem kilka rzeczy. Po pierwsze bit dla Deep Puddle Dynamics do utworu „More from June”, w którym rapowali też Slug, Eyedea i Doseone. To była bardzo spontaniczna akcja – oni  byli akurat w mieście i słyszeli, że zdarza mi się robić bity. Odnaleźli mnie i zapytali czy nie spróbowałbym wyprodukować dla nich kawałka. Zgodziłem się, a oni wpadli z wizytą – posłuchaliśmy różnych nagrań, które zarejestrowałem do tej pory i spodobał im się jeden taki instrumental. Najpierw musiałem go jednak trochę poprawić i przearanżować, aby znalazło się w nim miejsce na wokal. Oni rapowali do niego do późnej nocy, a gdy już skończyli nagrywać, posnęli na podłodze. W tym czasie ja to wszystko poskładałem. Uwinęliśmy się w jedną noc. 

To dla innych, ale nagrywałeś też chyba na własną rękę, prawda?
Tak, sam nigdy nie rapowałem, ale nagrałem płytę zorientowaną na sample i bity. Nosi tytuł „Missing Dragons” i ukazała się pod pseudonimem A Grape Dope. Na tym krążku pojawił się Doseone (Clouddead, Themselves – przyp. autora). Nagrałem też epkę w ramach „Immediate Action” – serii epek wydawanych przez wytwórnię Hefty. Poza tym, nie wiem czy wiesz, ale Isotope współpracowało z grupą Cannibal Ox. Pamiętam, jak uczyliśmy się utworu „Iron Galaxy”, który wykonywaliśmy później wspólnie w Nowym Jorku. Prawdopodobnie rezultatem tego koncertu była propozycja, jaką złożył mi El-P – zapytał czy nie chciałbym grać na żywo podczas jego koncertów. Pojechałem z nim w trase po wydaniu płyty „I’ll Sleep When You’re Dead”. Grywałem też koncerty z Prefuse 73.

Stereotyp podpowiada mi, że granie z raperem to jednak trochę prostsza sprawa niż koncert z Robem Mazurkiem…
Wiesz co, to jest po prostu inne doświadczenie. Wpasowanie się w ramy takiej muzyki wcale nie jest mniejszym wyzwaniem. Widzisz, znam się z Robem od dwudziestu lat. Jest moim dobrym przyjacielem, więc tak naprawdę czuję jakbyśmy znali się od 120 lat. Dzięki temu świetnie prowadzi się nam muzyczny dialog, potrafimy się odnieść do swoich wypowiedzi i absolutnie sobie ufamy. Prawdopodobnie jest to dość wyjątkowa i głęboka relacja. Z drugiej strony mam przeświadczenie, że El-P jest takim człowiekiem, że gdybyśmy występowali razem przez dwadzieścia lat, to również zawiązałaby się między nami taka wyjątkowa więź.

Powracając do tematu starych znajomych, jakieś wieści z obozu Tortoise?
Tak, nowa płyta ukaże się w marcu. Zanim przyleciałem do Polski spędziliśmy owocny tydzień w studio, choć tak naprawdę przygotowujemy ten materiał od dobrego roku. Nie sądzę, aby on był już zamknięty, ale czynimy naprawdę spore postępy. Jeśli tak dalej pójdzie, skończymy nagrywać zimą, a wczesną wiosną płyta pojawi się w sprzedaży.