“Czuję, że się rozwijam” - wywiad z Dominikiem Bukowskim
Niedawno światło dzienne ujrzał album „Sufia”, który nagrałeś z amerykańskim trębaczem o irackich korzeniach Amirem ElSaffarem. Być może pytanie, czy jest to obecnie najważniejszy z Twoich projektów, byłoby niezręczne, więc zapytam inaczej. Czy na tej płycie właśnie słyszymy styl grania, rodzaj emocjonalności oraz formę, które Tobie osobiście są teraz najbliższe? Najbardziej „Twoje”?
“Sufia” to projekt, który zrodził się rok temu i od początku stanowi dla mnie priorytetowy. Jest efektem mojej fascynacji ogólnie rozumianym folklorem, który jako inspiracja miał wpływ na emocjonalność i formę albumu. To płyta, z którą w pełni się teraz identyfikuję. Myślę też, że ten projekt wzbogacił mnie o kolejne muzyczne doświadczenia – do tego stopnia, że zdaje mi się, iż dzięki niemu wiem nieco więcej o muzyce niż dotychczas. Ale każdy mój projekt jest mi bliski. Na początku jest zawsze pomysł, idea, do której dobieram kolejne elementy składowe: muzyków, kompozycje, formę itd. Wiele rzeczy powstaje również na próbach, staram się więc wybierać takich artystów, o których wiem, że dzięki swojemu bagażowi doświadczeń muzycznych będą w stanie zaproponować coś od siebie. Tak też miało to miejsce w przypadku albumu “Sufia”.
Przed Waszym premierowym koncertem mówiłeś w wywiadzie dla Jazzarium: „Kiedyś, słuchając muzyki Amira, zrodził mi się pewien pomysł, aby znaleźć wspólny mianownik dla dwóch kultur – tamtej wschodniej i naszej polskiej”. I zapowiadałeś: „To nie będzie podróż na Bliski Wschód, ale próba znalezienia wspólnego pierwiastka muzycznego między tymi dwoma światami”. Czy masz poczucie, że ten Twój cel został osiągnięty? Jesteś z niego zadowolony?
Jestem bardzo zadowolony! Mam wrażenie, że udało nam się stworzyć wspólną nić porozumienia, inspirowaną chyba już nie tylko kulturą wschodnią i polską, gdyż teraz słyszę w tej muzyce także wpływy bałkańskie czy muzykę klezmerską. Przed spotkaniem z Amirem byłem bardzo ciekawy w którą stronę to pójdzie, bowiem materiałem wyjściowym były polskie pieśni, których Amir nie znał. W efekcie, moim zdaniem, wniósł coś świeżego i bardzo ciekawego w te utwory. Chodziło mi o znalezienie czegoś nowego, w czym każdy z muzyków mógłby wyrazić siebie, i sądzę, że to się powiodło.
Postrzegasz ten kwartet jako cenny, ale efemeryczny skład, czy też są plany na kontynuowanie współpracy w takiej konfiguracji?
W tym kwartecie naprawdę wiele dobrego się wydarzyło, czułem to już podczas pierwszych prób. Mam na myśli rodzaj zrozumienia, artystycznej interakcji i wspólnej chęci odkrywania. Poza tym zaczyna nas chyba łączyć muzyczna przyjaźń, co jest dla mnie ogromnie ważne w budowaniu zespołu. Mam nadzieję, że to również słychać w naszej grze. Dlatego chciałbym dalej podążać z tymi muzykami – planowane są już koncerty na 2017 wspólnie z Emilem Miszkiem, który od początku współtworzył kwartet. Poza tym jest również zainteresowanie koncertami z Amirem ElSaffarem, który pomimo mocno napiętego kalendarza wyraził dalszą chęć współpracy.
To Twoja pierwsza płyta live. Czy zamierzasz dążyć do poszerzenia swojej dyskografii o kolejne koncertowe krążki, czy z jakichś powodów bliższa Ci jest jednak praca w studiu?
To była propozycja ze strony Klubu Żak. Mogłem zaprosić wymarzonych muzyków i zagrać z nimi koncert, jedynym warunkiem była rejestracja występu i wydanie tego na płycie. Bardzo cenię sobie pracę w studiu, ale myślę, że ten materiał idealnie nadawał się do nagrania live.
Dlaczego?
Ponieważ „ludowy” charakter tych utworów wyzwolił takie emocje, które ciężko byłoby uzyskać w studiu. Nie bez znaczenia była również publiczność, która naturalnie współtworzyła całą atmosferę. Było to dla mnie nowe doświadczenie i myślę, że z pewnością wrócę do takiej formy nagrywania. Na razie jednak marzy mi się kolejna płyta studyjna.
Współpracujesz z muzykami z innych krajów: poza ElSaffarem choćby z pianistą Sri Hunaragą z Indonezji czy Brytyjczykiem Soweto Kinchem. Dlaczego są to znaczące dla Ciebie spotkania?
Przy każdym z takich spotkań mam okazję poznać odmienny muzyczny świat. Wymienieni artyści prezentują inne od moich doświadczenia czy preferencje muzyczne. Grali z wykonawcami, z którymi ja nie grałem, często też słuchają rzeczy, z którymi się wcześniej nie zetknąłem. Te spotkania powodują, że zaczynam w swojej grze szukać innych rozwiązań. Dzięki nim czuję, że się rozwijam. A oprócz muzyki ważne są również rozmowy i wymiana poglądów na dowolny temat. To także ma znaczenie dla rozwoju artysty.
Mówimy tutaj o łączeniu wpływów między kulturami, ale wywodzisz się z trójmiejskiej sceny jazzowej. Gdzie teraz sytuują się główne obszary współpracy muzyków z Pomorza? Czy wciąż wzajemnie inspirujecie się, pobudzacie do tworzenia?
Bardzo sobie cenię fakt, że mieszkam w Trójmieście. Jest tutaj świetnie zintegrowane środowisko jazzowe, które moim zdaniem ma wiele do zaproponowania na polskiej scenie muzycznej. I choć zazwyczaj do swoich grup zapraszam muzyków spoza Trójmiasta, to mam wielką przyjemność grać w trójmiejskich składach – głównie z Krysią Stańko czy zespołami Orange Trane, A'freak-An Project i Elec-Tri-City. To grupy, które również mnie inspirują. Diametralnie różnią się od siebie, dzięki czemu mam możliwość eksperymentowania na rozmaitych płaszczyznach muzycznych.
Sa to płaszczyzny zarówno akustyczne, jak i te „z prądem”. Mam wrażenie, że bliższa jest Ci ta nieprzetworzona elektroniką szata brzmieniowa, ale ciekaw jestem, co lubisz w grze w elektrycznych składach, ot, choćby z zespołem Elec-Tri-City.
Elektronika pociągała mnie odkąd pamiętam. Już w podstawówce byłem zafascynowany muzyką Klausa Schulze. Ale z muzyką elektroniczną wiażą się pewne trudności, a przy tym duża odpowiedzialność. Chodzi mianowicie o wybranie takich brzmień, które za kilka lat nie wydadzą się banalne czy archaiczne. Być może dlatego nigdy nie użyłem xylosynthu (elektrycznego ksylofonu – przyp. red.) w swoich projektach, jedynie na płycie „Projektor” zabrzmiała żywa elektronika. Zaś w koncepcji zespołu Elec-Tri-City nie było miejsca na akustyczny wibrafon, dlatego zagłębiłem się nieco bardziej w to zagadnienie i z tą grupą bawię się nowymi brzmieniami na różne sposoby. To na pewno inny rodzaj emocji niż w składach akustycznych, odmienne budowanie dramaturgii, ale przede wszystkim dużo zabawy we wspólnym muzykowaniu.
A czy mógłbyś spróbować opisać, jak postrzegasz swoją ekspresję na wibrafonie, a jak to, co jesteś w stanie wyrazić na xylosyncie? Jak porównałbyś potencjał obu instrumentów wobec Twoich potrzeb twórczych?
Dla mnie to dwa różne instrumenty, choć z podobną techniką wykonawczą. Przede wszystkim z wibrafonu można wydobyć o wiele więcej niuansów. Nawet muśnięcie sztabki daje delikatny dźwięk, gdzie w przypadku xylosynthu zakres dynamiczny jest ograniczony. Poza tym brzmienie wibrafonu jest dla mnie magiczne, nie znajduję równie pięknego w barwach syntetycznych. Z drugiej strony xylosynth daje mi możliwość odkrywania i zabawy, choć jak mówiłem mam czasami problem z wyborem uniwersalnej barwy. Dla mnie te dwa instrumenty dopełniają się. Zdarzają się nawet koncerty, na których wykorzystuję oba.
I na koniec pytanie o plany na przyszły rok. Twoja strona internetowa informuje o wielu już przewidzianych koncertach. Zatem co, poza występami m.in. z Orange Trane i grupą Krystyny Stańko, czeka Cię w 2017.?
Oprócz wydarzeń, o których wspomniałeś, chciałbym skupić się na koncertach z własnym kwartetem. Mam także w głowie nowe utwory, być może wkrótce je spiszę i zaczniemy przygodę ze świeżym materiałem. Poza tym chciałbym zrealizować projekt z marimbą, której brzmienie również kocham. Jeszcze nie wiem w jakiej konfiguracji, ta idea powoli dojrzewa. Zapowiadają się nagrania, wyjazdy... Myślę, że to będzie owocny rok.
Jestem pewien, że tak będzie. Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.