XVI Jazzowa Jesień im. Tomasza Stańko w Bielsku-Białej - relacja

Autor: 
Armen Chrobak

Gdy w ubiegłym roku Jazzowa Jesień obchodziła swoją piętnaste urodziny, okazja stanowiła pretekst do podsumowań i wspomnień, podliczeń oraz porównań: który artysta pojawił się już wcześniej, ile razy, z jakim repertuarem i z jakim powodzeniem. Nikt nie zadawał sobie pytań o to, którego wykonawcy możemy więcej nie ujrzeć na festiwalu. A już z pewnością nikomu nie śniło się, że z Jesienią pożegnać mógłby się dyrektor artystyczny imprezy, Tomasz Stańko, pozostawić ją na dobre, po jubileuszowej edycji. A jednak Stańko odszedł, a nam pozostały w pamięci wspomnienia obrazów i dźwięków, którymi trębacz komunikował się z Jesienną publicznością. Jego nieobecność musiała stanowić i stanowiła płaszczyznę odniesienia dla poczynań artystycznych właściwie wszystkich wykonawców, którzy pojawili się podczas XVI Jazzowej Jesieni.

Jako pierwszy scenę zajął duet Johna Surmana, mistrza saksofonu i Vigleika Storaasa grającego na fortepianie. Surmana, prawie rówieśnika Tomasza Stańko, można znać z czasów, gdy serwował trudniejsze, wymagające kompozycje, albo na podstawie lirycznej i łatwiejszej w odbiorze bardziej współczesnej twórczości. Tegoroczna Jazzowa Jesień odsłoniła łagodniejsze oblicze muzyka. Razem ze Storaasem zaprezentowali dość spokojny, melodyjny program, z frazami wykończonymi ornamentami, artykułowanymi ze zmiennym natężeniem, raz delikatnie innym razem odrobinę tylko bardziej drapieżnie. Ten jednak kto doszukiwał się śladów wewnętrznego, rozdarcia, nawet pasji, znanych chodźmy ze wspólnego wydawnictwa Surmana i Stańko, mógł odczuć niedosyt. Eksperymentowania było niewiele, pewne urozmaicenie wniosły próby gry na flecie z pogłosem, niezwykle długie partie saksofonu grane na jednym oddechu, stuki klap saksofonu, spazmatyczne szlochy wydobywane z instrumentu.

Pewnym smaczkiem była kompozycja, którą Surman grywał swego czasu z nieżyjącym Tomaszem Stańko, która jednak nie została nigdy zarejestrowana, utwór o metaforycznym tytule The cloud song. Mimo braku trąbki, z jej charakterystycznym brzmieniem, w utworze odczuwalny był „stańkowski” nastrój, melancholia, subtelne, jedwabiste brzmienie, czar i melodyjność.

Występ duetu, jako całość, oceniam jednak zaledwie jako poprawny, zbyt grzeczny, za mało ekspresyjny, by zdołał porwać z miejsca i rozgrzać krew w żyłach.

Co innego można napisać o trio Marcina Wasilewskiego, weteranów festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej; pojawili się tu kilkakrotnie na od 2004 r. Zespół od początku występujący w tym samym składzie: z Wasilewskim na fortepianie, Sławomirem Kurkiewiczem na kontrabasie i Michałem Miśkiewiczem na bębnach.

Ich pojawienie się na tegorocznym festiwalu, w pierwszym dniu koncertowym było logicznym następstwem artystycznej i personalnej zażyłości ze Stańko – zespół blisko współpracował z trębaczem, jako kwartet Tomasza Stańko, koncertował z nim, czerpał z doświadczenia dojrzalszego muzyka.

W czwartkowy wieczór muzycy wyszli na scenę ubrani w jednakowe t-shirty z podobizną patrona festiwalu i rozpoczęli utworem z wydanej wspólnie z trębaczem płyty Suspended Nights, pt. Song for Sarah, przepiękną, lekką, subtelnie melodyjną kompozycją, nieśpieszną lecz nie pozbawioną energii, kołyszącą i wciągającą odbiorcę swą zgrabną narracją. Dalej było jeszcze ciekawiej: Message in a bottle (The Police), Actual proof (Herbie Hancock), Riders of the storm (z repertuaru The Doors), w arcyciekawych aranżacjach, sporą dawką improwizacji i subtelnie zarysowaną melodią tematu, który jednak, ku satysfakcji odbiorców, dało się rozpoznać.

Przestrzenność (wszechobecne metaliczne szeleszczenie blach Miśkiewicza), rytm (głęboki, miękki pomruk kontrabasu Kurkiewicza), niebanalna melodia (krągłe, ciepłe, soczyste dźwięki  fortepianu Wasilewskiego)… Gra muzyków zachwycała dojrzałością, kreatywnością, śmiałością, pozbawioną jednak zuchwałości.

Muzyka z występu grupy Wasilewskiego grała nadal w pamięci na długo po skończonym występie w Bielskim Centrum Kultury. I dobrze! I tak ma być! Brawo Wasilewski, Miśkiewicz, Kurkiewicz!

Drugi wieczór festiwalu należał do zespołów pod kierownictwem dwóch niemieckojęzycznych artystów: najpierw wystąpił Austriak Wolfgang Muthspiel, którego po przerwie na scenie zastąpił pochodzący z Niemiec Florian Weber. Była więc gitara, z towarzyszeniem fortepianu, trąbki i żadnej perkusji, a następnie fortepian w dialogu z kontrabasem, trąbką i bębnami.

Występ Wolfganga Muthspiela, Colina Vallona i Matthieu Michela mógłby zostać wykorzystany do zilustrowania muzycznej koncepcji oficyny wydawniczej ECM, tak mocno wpisywał się w stylistykę, jaka dominuje wśród wydawanych przez stajnię Manfreda Eichera płyt: nieśpieszne, skłaniające do refleksji, kołyszące, czasem wyrażające splin i zagubienie kompozycje. Chyba najciekawszym fragmentem koncertu były impresje na temat flamenco, iberyjskie smaczki, kaskada czystych, gładkich tonów gitary Muthspiela, niezmordowane pasaże uparcie rozgrywane przez gitarzystę. Vallon i Michel otulali dźwiękami swoich instrumentów partie gitary, dzięki czemu kompozycje zyskiwały wyrazistość i mięsistość. Muzycy zapewnili słuchaczom przyjemną pierwszą część wieczoru u stóp sceny. Ten program jednak brzmiał wiarygodnie i przekonująco głównie w wersji live; płyta Where the river goes, którą trio promowało przed bielską publicznością, zanadto nie porywa.

Weber przywiózł do Bielska-Białej program, który promował wydaną ledwie dwa tygodnie temu najnowszą płytę Lucent Waters. Na scenie towarzyszyła mu większość studyjnego składu, z Lindą May Han Oh na kontrabasie, Ralphem Alessim na trąbce i Dejanem Terzikiem na perkusji.

Podobnie jak poprzedniego dnia drugi koncert wieczoru okazał się wyraźnie bardziej dynamiczny niż pierwszy, a artyści częściej wchodzący w interakcje z widownią. To zresztą okazało się być regułą podczas całego tegorocznego festiwalu.

Kwartet Webera rozpoczął świetnym wejściem, dynamicznym, intrygującym, wciągającym. Później było nadal dobrze. Niecierpliwe, krótkie akordy Webera, perkusja, która nadawała utworom rozpędu i popychała je do przodu. Gdy na widowni się siedziało, na scenie się działo! Gdy miało być głośno, było głośno, kiedy utwór miał brzmieć delikatnie i subtelnie, brzmiał delikatnie i subtelnie.  Niewątpliwie ekspresję i dynamizm utworów tworzył oparty na kontraście dialog fortepianu z trąbką. Również Weber odniósł się do swej artystycznej relacji z Tomaszem Stańko, do której muzycznym komentarzem było wykonanie niespokojnego, pełnego napięcia utworu zmarłego trębacza Tales for a girl, 12).

Sobota to dla bielskiego jesiennego festiwalu zazwyczaj czas dożynek, świętowania żniw, kulminacja, finał muzycznego świętowania. Tegoroczną edycję pointować miały występy o skrajnie różnej estetyce: wyciszony, skromny, kameralny koncert Billa Frisella i głośny, dynamiczny, pełen wigoru popis zespołu Dave’a Douglasa w ramach jego projektu Uplift.

Frisell pojawił się na scenie Jazzowej Jesieni nie po raz pierwszy. Wcześniej mogliśmy go oglądać cztery lata temu, prezentującego materiał z wydanej wówczas płyty Guitar in the Space Age! Wtedy gitarzysta wystąpił w asyście wytrawnych muzyków, w tym roku za towarzystwo na scenie posłużyły mu miniaturowe pluszami, które tłoczyły się na estradzie za muzykiem i obok niego.

Solowy koncert na jednej gitarze elektrycznej, bez jakiejkolwiek sekcji rytmicznej mógł być sceniczną klapą, uśpić i znużyć słuchaczy. Sztuką było zaproszenie publiczności do muzycznej zabawy, zaciekawienie, zbudowanie więzi ze słuchaczami na co najmniej cztery kwadranse. Do tego trzeba albo zuchwałości, albo dojrzałości i warsztatu, który pozwoliłby tak śmiały zamiar skutecznie zrealizować. Trzeba przyznać, że Frisell stworzył i użył alchemicznej formuły i wytworzył na scenie jeśli nie prawdziwe złoto, to kruszec, który do złudzenia go przypominał.

Gitarzysta bawił się konwencjami, motywami i klasycznymi już tematami (What the World needs now, czy „bondowski" You only live twice), które z przyjemnością można było odszyfrowywać w plątaninie dźwięków, które, zapętlone, zwielokrotnione pogłosem i delayem tworzyły tło dla delikatnych, nieśpiesznych, lecz efektownych solówek Frisella. Czasem muzyk powtarzał zapamiętale i niemal obłąkańczo ten sam akord, miętoląc go i rozgrywając po wiele razy, przewrotnie, uparcie, ozdabiając go flażoletami, albo tłumiąc struny, by „sprawdzić” jak brzmi on w takiej wersji, mieszał style (country, blues, rock…).

Podczas tego występu można było odprężyć się, może nawet zasnąć. Można też było „odlecieć”, oddać się medytacji, poczuć dotknięcie Absolutu. Co przydarzyło się Państwu?

Po recitalu Frisella niezbędna była przerwa, by można było skonsumować tak potężny kwant energii, jaki zaserwować miał zespół Dave’a Douglasa, zespół, na który składały się mocne osobowości muzyczne, poszukujące swoich muzycznych punktów odniesienia na licznych, często znacznie od siebie oddalonych płaszczyznach muzycznych. Samo instrumentarium jakie do dyspozycji miała ta grupa mogło dawać przeczucie z jak mocną artystyczną kreacją mieliśmy mieć do czynienia: dwie gitary, trąbka, saksofon i sekcja rytmiczna złożona z gitary basowej i perkusji – to musiało uderzyć z siłą!

Projekt Uplift, który podczas tegorocznej Jazzowej Jesieni zechciał zaprezentować bielskiej publiczności Dave Douglas to coś więcej niż przedsięwzięcie muzyczne. Stoją za nim idee polityczne i społeczne, aktywność na polu walki o równouprawnienie, prawa obywatelskie, poczucie odpowiedzialności za społeczność, do której się należy, itd.

Do bielskiego BCK przybyliśmy jednak by wysłuchać muzycznej kreacji i skąpać się w dźwiękowej energii, jaką skrywał w sobie wybuchowy skład zespołu Dave’a Douglasa. Dość wspomnieć, że na liście muzyków znajdował się legendarny basista Bill Laswell, znakomity mistrz saksofonu John Irabagon, eksperymentator perkusji Ches Smith, młodziutki, ale muzycznie dojrzały Rafiq Bhatia grający na gitarze oraz awangardowa gitarzystka – Mary Halvorson.

Powiedzieć, że zespół zaczął z wykopem, to nie powiedzieć nic. Drapieżność, natężenie dźwięku, przesterowane, chropowate brzmienie, przekręcone do oporu w prawo pokrętło vol. na wzmacniaczach… Trzęsienie ziemi i ściana dźwięku. Tak brzmiał pierwszy utwór projektu Uplift. Tego nie da się nie kupić, tego nie da się nie zauważyć! Publiczność wciśnięta w fotele oddawała się ekstazie. Dalej było stylistycznie tak samo, albo mocniej, chrypliwe partie saksofonu Irabagona, z którym w dyskurs wchodziła trąbka Douglasa, świetna, pomysłowa gra perkusisty (sekcja perkusyjna, ale także drum pad), oryginalna sekcja gitarowa („elektryk” Rafiq’a Bhatii i „pudło” Mary Halvorson) i przesterowany bas Laswella. Dawali radę!

Bum! Pulsujące, dysharmoniczne, nerwowe granie, z wyraźnym flow, wyobraźnią, zmianami natężenia dźwięku, chwilami deliryczne, obłąkańcze harmonie i krótkie, zdecydowane frazy… A w przerwach między utworami manifesty lidera, które dotykały spraw polityki, zagadnień społecznych, sposobu patrzenia na świat. To był koktajl jazzu, punk rocka i lewicowych, zaangażowanych apeli, wycelowany w parujące od żaru prezentowanych utworów głów słuchaczy.

Jeśli któryś koncert trwał zbyt krótko, to z pewnością należał do nich występ Dave Douglas Uplift.

Niedzielny program stanowiły, jak co roku, występy tradycyjnego jazzu. Na scenie wystąpiły dwie formacje: Młynarski-Masecki Jazz-Band i Eddie Palmieri Afro-Caribbean Jazz Sextet. I trzeba przyznać, że oba zespoły zaprezentowały się bardzo efektownie.

Pierwszy, czerpiący inspiracje z jeszcze przedwojennych lat, gdy w Polsce dopiero rodził się jazz, to seria świetnych kompozycji, zaprezentowanych z prawdziwą pasją i swadą, z energią, rytmem, podrywających do tańca (nic dziwnego, w końcu w większości muzycy grali żywego fokstrota). Muzycy wyraźnie sami świetnie się bawili, im także udzielał się pogodny, czasem lekko ironiczny, niepoważny nastrój granych utworów. Brzmienie głosu młodego Młynarskiego, przepuszczonego przez stylizowany na lata XX ubiegłego stulecia mikrofon świetnie pasowały do warstwy muzycznej. Zresztą również elegancki strój muzyków, fraki, muchy, pozwalały na chwilę przenieść się wyobraźnią na salę balową z lat międzywojennych.

Zespół przypomniał szlagiery przedwojennych tekściarzy, czy kompozytorów: Andrzeja Własta, Henryka Warsa, Samuela Ferszko.

Podczas występu nie brakło efektownych popisów, jak choćby płynna zamiana miejsc za bębnami podczas trwania utworu, gdy świetny, ekspresyjny Jerzy Rogiewicz wpuścił za bębny Jana Młynarskiego, który udowodnił, że świetnie radzi sobie nie tylko z banjo i mikrofonem, ale bez trudu ujarzmia zestaw perkusyjny. Marcin Masecki z kolei grał na pianinie całym ciałem, nogi wręcz rwały mu się do tańca i chyba tylko poczucie obowiązku utrzymywało go za klawiaturą instrumentu.

Festiwal zamknął występ sekstetu Eddiego Palmieriego, który zaserwował w ten chłodny i wilgotny wieczór repertuar, który nieco ogrzał Jesienną publiczność i przyniósł wspomnienie wakacji. Latynoskie rytmy poderwały nawet co śmielszych słuchaczy z miejsc do tańca. Dość powiedzieć, że przyjęcie muzyki było tak gorące, a energia artystów tak niespożyta, że koncert nie mógł (nie „chciał”) się skończyć.

Nie dziwię się, sam chciałbym, by festiwal potrwał jeszcze trochę. Ostatecznie jednak dobiegł on końca, a nam pozostały wspomnienia, które muszą wystarczyć na kolejny rok, aż do kolejnej odsłony Jazzowej Jesieni, teraz już bez jej artystycznego ojca, Tomasza Stańko.