Wormholes Electric i Free Nelson Mandoomjazz: Festiwal Jazz Jantar 2016, dzień dziesiąty

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Nieukrywaną ambicją Festiwalu Jazz Jantar od lat jest odkrywanie nowych zjawisk na muzycznej scenie. Dzięki podobnej postawie w Gdańsku można było usłyszeć wielu artystów, którzy później wspinali się na firmament. Koronnym przykładem jest Vijay Iyer, gwiazda w światowej w tej chwili skali, który do Żaka powraca regularnie (a którego będzie można zobaczyć już w styczniu na koncercie z Wadada Leo Smithem, o czym zapewne nie raz jeszcze wspomnimy). Owo podejście procentuje właściwie podczas każdej edycji Festiwalu, którą opuszcza się bogatszym o nowe inspiracje, wrażenia czy wiedzę. I chyba głównie wiedzę o nowych muzycznych formułach wynieśliśmy z sobotnich występów w Żaku.    

To, co zaproponowali Wormholes Electric, ostatni już skład występujący w ramach cyklu Middle-East.NOW, okazało się nie być koncertem w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. Drugi dzień z rzędu wystąpili artyści, których wcześniej można było podziwiać w Karkhanie – tym razem byli to Sharif Sehnaoui i Tony Elieh, grający odpowiednio na gitarze i basie elektrycznym, a także Mazen Kerbaj. Ten ostatni pojawił się już nie jako muzyk a artysta-plastyk, który za pomocą całego rzędu akcesoriów (takich jak strzykawki, pędzelki, czy nawet mieszadełka do spieniania mleka) oraz farby tworzył na żywo wyświetlane na wielkim ekranie za sceną Sali Suwnicowej wizualizacje. Nie koncert był to zatem, a raczej pokaz, podczas którego uwaga widzów w naturalny sposób właśnie na efektach poczynań Kerbaja się skupiała. Bo też i sama muzyka, mroczna w wydźwięku, ( choć niespecjalnie z obrazami zsynchronizowana), pełniła tu zasadniczo jedynie rolę ścieżki dźwiękowej do przedstawionej w animacjach narracji. Narracji, dodajmy - takoż mrocznej i ponurej w przekazie. Z manipulacji czarnych plam rozlanej farby rodziły się pod ręką Kerbaja malowane i rozmazywane niby-twarze, kształty i obrazy (tonący statek, obraz rozgwieżdżonego nieba etc.). Efekt estetyczny, nawet jeśli chwilami interesujący, został niestety zaprzepaszczony przede wszystkim z jednej strony poprzez nieprzezroczystość działań artysty, którego można było cały czas obserwować na scenie, z drugiej zaś - druzgocącą dosłowność, banalizującą przekaz całego pokazu.

 

Równie ponuro miało być zresztą po przerwie. Szkocką grupę Free Nelson Mandoomjazz tworzą fani jazzu i metalu zarazem pragnący oba ulubione gatunki scalić w jedno. Zapowiadała się uczta dla miłośników głośnego grania i rzeczywiście jeśli chodzi o sam poziom decybeli, nie powinni narzekać na niedosyt. Gorzej, jeśli chodzi choćby o zagęszczenie przestrzeni, gdyż między frazami Rebecci Sneddon (saksofon altowy), uderzeniami Paula Archibalda (perkusja), i riffami Colina Stewarta (bas) pozostawało mnóstwo aż proszącego się o wypełnienie miejsca. Muzyka, pozbawiona brzmieniowego poszycia brzmiała więc aż nadto jak na zespół odwołujący się do tego rodzaju ekspresji czysto (mimo stosowanego od czasu do czasu przez basistę efektu overdrive), a potencjał energotwórczy pozostał w moim odczuciu niewykorzystany. Klarowność ta przełożyła się na brak drive’u, wobec czego proste, niewymagające zbyt wiele od wykonawców, podstawowo zaaranżowane (vide: zgoła oczywisty cover Black Sabbath) kompozycje zabrzmiały niczym u średniozaawansowanego zespołu garażowego. W zamieszczonym w jazzjantarowym katalogu wywiadzie muzycy zżymają się na złe recenzje, mówiące, że nie są wystarczająco jazzowi lub wystarczająco doomowi. Prawda jest taka, że w momencie, kiedy na scenie funkcjonuje sporo zespołów haczących o zbliżoną estetykę (w pierwszej chwili przychodzą na myśl Zu oraz Fire!) Free Nelson Mandoomjazz są póki co niewystarczająco dobrzy.