Teatr im. Melody Gardot! - relacja z warszawskiego koncertu słynnej wokalistki.
Wisienka na torcie zwykł mówić Mariusz Adamiak, zapowiadając przy różnych okazjach koncert Melody Gardot. Biorąc pod uwagę tegoroczny program festiwalu była to bardzo nie jazzowa wisienka na bardzo jazzowym torcie.
Nie o jazz jednak tu chodzi. Melody, artystka, której zresztą pisaliśmy na naszych łamach ostatnio całkiem sporo traktuje jazz jako jedną z inspiracji. Ważną, ale nie jedyną. Bliska jest jej sercu również muzyka z rodowodem francuskim, blues, estetyka kabaretowa, muzyka afrykańska, portugalska, południowo amerykańska, szczególnie może nawet brazylijska. Konglomerat inspiracji oraz własnych wizji muzycznych Melody Gardot przetworzyła w sztukę pisania piosenek mieniących się wieloma kolorami, rytmami i nastrojami.
Jako, że wielu chce widzieć Melody jako następczynię Dianny Krall, łatka jazzowa przylgnęła do nie pewnie na trwałe, ale warszawski koncert w znacznej mierze łatkę tę mógł odkleić. Jaki był ten koncert? Pod wieloma względami bardzo dobry. Występ amerykanki to właściwie nie taki koncert, w skład którego wchodzi kilkanaście utworów plus bisy. To raczej muzyczno-wizulane przedstawienie parateatralne, z aktorami z bardzo dokładnie rozpisanymi rolami i główną bohaterką, której sceniczne emploi stanowi główną atrakcję. Ze swoją bardzo ściśle i precyzyjnie wyreżyserowaną fabułą, dramaturgią, która również nie wymyka się spod kontroli Gardo tworzy show. Bardzo profesjonalny show. Owszem pełen efektownych i czasami egzaltowanych zachowań, ale jednak odnoszę wrażenie wcale nie napuszony. Śpiewa po angielsku i po francusku. Śpiewem zabiera i muzyką zabiera słuchaczy w podróż widzianą jej oczyma, z jej perspektywy. Śpiewa delikatnie, niekiedy cicho. Jest znakomicie oświetlona, albo lepiej powiedzieć zacieniona. Usłyszałem nawet z ust szczególnie widać rozentuzjazmowanego fana, że jest jak tajemnica, pociąga i całkowicie absorbuje uwagę. Jest piękna, z jednej strony bliska, z drugiej niedostępna i ogromnie frapująca. Może i tak. Dla mnie jej koncert był ratunkiem zwłaszcza po płytach, których przyznam wielkim entuzjastą nie jestem.
Bez wątpienia jednak, i to niezależnie czy się jej muzyka podoba czy nie za bardzo, Gardot zaprasza nie tyle na koncert co na zdarzenie sceniczne. W tej atmosferze zbudowanej na styku pomiędzy recitalu piosenek i teatralno-poetyckim spektaklem Melody czuje się bardzo „u siebie” i jak się okazało potrafił do siebie tą estetyką przekonać liczną i bardzo zróżnicowaną publiczność. Standing ovation oraz dwa bisy były tego znakomitym dowodem. A potem, kiedy wybrzmiała już duteowa piosenka z wiolonczelistą zadedykowana babci oraz Gershwinowski „Summertime” z wplatanymi frazami z „Fever” artystka zniknęła, aby już bez świadków odebrać laur złotej płyty dla albumu „The Absence”. Tego jednak już zwykli widzowie nie byli świadkami. Czyżby to także była cześć teatru im. Melody Gardot? Pewnie tak!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.