TARGI KIELCE JAZZ FESTIWAL "Memorial to Miles" - Patricia Barber i Lars Danielsson

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina, mat. prasowe

Kielce – jedyne miasto w Europie, które ma pomnik Milesa Davisa. Miles nigdy nie był w Kielcach, a pewnie także w ogóle nie słyszał o istnieniu tego miasta, ale w wersji z brązu, mierzący nieco ponad 2 metrowy i ważący 400 kilogramów ukradkiem spogląda na plac przez Kielckim Centrum Kultury jak zwykle nie będąc zainteresowanym niczym innym niż trąbką i własną muzyką. Spogląda tak już 11 lat, a od 10 lat także przysłuchuje się granemu w tu jazzowi. Podczas tegorocznej edycji TARGI KIELCE JAZZ FESTIWAL "Memorial to Miles" gwiazdami byli bardzo słynni jazzmani Particia Barber i Lars Daniesslon.

Tak jak Kielce nigdy nie gościły Davisa, tak i one nigdy nie miały okazji z nim muzykować, ale Miles to Miles i być może właśnie ze względu na jego wielkość i podtytuł festiwalu Patricia Barber postanowiła swój koncert rozpocząć od własnej interpretacji „All Blues”. To był jedyny nieśpiewany przez nią utwór sobotniego koncertu, ale pomimo to  mógł stanowić krótkie resume zapatrywań Patricii na muzykę. A jakie one są? Od lat tego doświadczamy. Pani Barber, co należy zawsze podkreślać i sądzę bardzo się z tego cieszyć nie jest malowaną laleczką jazzowej wokalistyki. Nie mizdrzy się do słuchaczy, nie kokietuje ich błyszczącymi kreacjami, wystudiowanymi uśmiechami, ani też nie zaleca się do niej wcale. Jak gra Davisa czy Jobima to robi to rzadko i po swojemu. Szorstko odchodzi od oryginału, dając sobie bardziej pretekst żeby porozmyślać nad nim niż pieczołowicie go odtwarzać. Głownie sama pisze i muzykę, i teksty. I tutaj także nie puszcza do nikogo figlarnych oczek. Pewnie dlatego nie trafia do kolorowych gazet i nie dostaje od macierzystych firm wydawniczych milionów dolarów na reklamowe kampanie promocyjne. Ale to nie najważniejsze w życiu.

Natomiast stypendium Guggenhaima dostała i to już jest całkiem ważne wyróżnienie. Co więcej nie zmarnowała go. Powstała w tego płyta „Mythologies”, jej fragmentu mogliśmy słuchać podczas kieleckiego koncertu, ale były też utwory zapowiadające nową płytę Patricii Barber, tym razem zaplanowaną do wydania w styczniu 2013 w Concord Jazz. Patricia jednak jest szczególnie interesująca na koncertach. Jej muzyka w wersji live niesie ze sobą niespodziankę, niesie brzmienie któremu nie można odmówić autentyczności, a śpiew, owszem nie każdemu musi się podobać, ale sprawia, że piosenki przestają być trywialnymi melodyjkami zaśpiewanymi dla sprawienia ludziom prostej weekendowej frajdy. Dzieje się tak nawet gdy na bis pojawia się słynny cover The Dors „Light My Fire”!.

Tak, Patricia zdecydowanie wie o czym śpiewa i znakomicie wie jak grać, aby muzyka i słowa spotkały się ze sobą w jednej muzycznej opowieści. W takiej sytuacji, kiedy odcisk dłoni Patricii jest tak silny przestaje mieć większe znacznie skład towarzyszący jej podczas koncertów. W Kielcach akurat był to John Kregor – gitara i Larry Kohot - kontrabas.

Skład nie ma też szczególnego znaczenia w przypadku drugiej gwiazdy festiwalowej. Powody wydają mi się jednak zgoła odmienne, o ile muzyka Barber nosi tę osobistą sygnaturę i zakłada niespodziankę o tyle muzyka Larsa Danielssona nie zakłada jej wcale. Jest prosta, melodyjna, pieczołowicie zaplanowana, łatwo wpada w ucho, porusza te strony wrażliwości ludzkiej, które potrzeba, by pomylić muzykę z tzw. musical entertainment.

Mamy więc iluzję, że grają dla nas wielcy melodycy, iluzję dobrej kompozycji oraz, żeby iluzji dopełnić, iluzję muzyki przez wielkie M. Za to muzyczki przez małe „m” małe, mamy pod dostatkiem. Aby to zdiagnozować, wcale nie potrzeba przesłuchać tysięcy koncertów i drugie tyle płyt. Wystarczy wsłuchać się uważnie w dwa koncerty Danielssona, najlepiej w niedługim odstępie czasowym i najlepiej z tej samej koncertowej trasy. Okazać się wtedy może, że pod pozorną atrakcyjnością jest zamiast wielkiej muzyki, wielkie dźwiękowe udawanie, wielkie strojenie min i jeszcze większe podszywanie się pod instrumentalną wirtuozerię.

I nie, że w zespole Danielssona ktoś ma problem z graniem czy kłopoty warsztatowe. Ani Iiro Rantala – fiński pianista, ani John Paricelli – gitarzysta tyleż świetny co pozbawiony własnego brzmienia, ani Magnus Ostrom – drummer, który nie zdziwiłbym się, gdyby ciągle nie mógł uwierzyć jak to się stało, że zamiast grać muzykę taką jak grał z E.S.T przyszło mu grać kawałki typu „Liberetto” to przecież nie instrumentalni uzurpatorzy. Takie koncerty budzą tym większy niepokój, że na płycie studyjnej wcale nie było aż tak bardzo nudno. No ale w studiu na fortepianie grał Tigran Hamasyan, a to zupełnie inna muzyczna postać.

Jak więc było? Do obrzydzenia prawidłowo, niemiłosiernie przewidywalnie i tak, aby zmęczony codziennymi trudami słuchacz mógł wreszcie wygodnie rozeprzeć się w fotelu i….. pomyśleć oto muzyka, którą lubię, oto jazz którego pragnę. A że zespół brzmiał tak, jakby przez grubo ponad godzinę przygotowywał wejście dla prawdziwego solisty i rzeczywistego lidera to już inna sprawa. Ani taki solista, ani lider jednak nie nadeszli. Ciekawe tylko co na to Miles? Aż zacząłem się zastanawiać czy aby nie uciekł z cokołu.