Sztormowy weekend rozpoczął jesienny Jazz Jantar

Autor: 
Tomasz Rozwadowski
Autor zdjęcia: 
materiały organizatora

Pierwszy weekend jesiennej edycji gdańskiego festiwalu Jazz Jantar 2021 przywitał muzyków „dziewiątką” w skali Beauforta, niską temperaturą powietrza i intensywnymi deszczami. Było naprawdę nieprzyjemnie od strony aury, za to żaden z pięciu koncertów nie okazał się nieudany, a muzycy bez wyjątku pochodzący z rejonów o podobnym klimacie nie poddali się, bez wyjątku. Mówiąc otwartym tekstem, aż trzy zespoły były norweskie, więc dla nich taka pogoda pewnie nie była aż przyjemna, ale z pewnością problemu nie stanowiła.

Piątek

Amerykański saksofonista altowy Chris Pitsiokos, którego solowy występ otworzył jesienny Jazz Jantar, jeszcze przed dwoma tygodniami był zapowiadany na czele kwintetu, jednak reszta zespołu nie mogła się pojawić ze względów zdrowotnych, a lider musiał całkowicie przebudować program.

Pitsiokos grał już na Jazz Jantar trzy lata temu w trio i pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. Na jesień 2021 zakontraktował się na czele kwintetu, co zapowiadało jeszcze potężniejsze i bardziej energetyczne brzmienie i dawało kuszącą szansę poznania kolejnych postaci z młodej sceny nowojorskiej. Niestety żyjemy w czasach zarazy i na niespełna dwa tygodnie przed występem okazało się, że reszta składu nie może przylecieć do Polski z przyczyn zdrowotnych i Chris będzie musiał dać w Gdańsku solowy recital.

 

 

Co oczywiście, jako profesjonalista, zrobił. Wszedł na scenę w jasnej dżinsowej koszuli i w granatowych dżinsach, ale uwagę – z ubioru – przyciągały przede wszystkim imponujące brązowe kowbojki. Szybko zabrał się do grania na alcie i tu znów zaskoczenie: najbardziej przewidywalne były solowe improwizacje w stylu free, w końcu Ornette Coleman był także saksofonistą altowym, albo improwizacje mocno wsparte elektroniką. Nie poszedł żadną z tych dróg, wybrał trzecią, którą było zaprezentowanie możliwości samego instrumentu oraz samego wykonawcy, czyli coś w rodzaju pokazu demonstracyjnego.

Saksofonista szeroko zastosował technikę okrężnego oddechu, która umożliwia granie powtarzalnych sekwencji dźwięków przez kilka minut, używał saksofonowych klapek w funkcji perkusyjnej, nawet grał dmąc w czarę saksofonu. Abstrakcyjne ciągi dźwięków nie niosły żadnych specjalnie określonych emocji, były raczej manifestacją, ale bo kilkunastu minutach gry, same stawały się przekazem. Myślę sobie jednak, że gdyby tę muzykę zapisać i przearanżować na kontrabas, wiolonczelę czy gitarę, byłaby odebrana jako standardowa awangarda i nikogo by nie zdziwiła na przykład na Dniach Muzyki Nowej w Żaku.

 

 

Za to Cortex został określony przez recenzenta portalu „Jazzwise” jako „awangardowa muzyka imprezowa” trochę wynika to zapewne z chęci oswojenia free-jazzu w celu przemycenia go bardziej konserwatywnym lub ostrożnym słuchaczom, ale faktem jest, że najnowszy materiał Cortex, już nagrany, ale nawet jeszcze nie zmiksowany, który został zaprezentowany w Gdańsku, bardzo obficie korzysta z wybitnie tanecznego podgatunku jazzu, mianowicie afro-beatu. To, co w Żaku zagrali trębacz Thomas Johansson, saksofonista Kristoffer Berre Alberts, kontrabasista Ola Hoyer i perkusista Andreas Wildhagen (który zastąpił za bębnami kwartetu słynnego Garda Nilssena) można wręcz nazwać kameralnym czy też kieszonkowym afro-beatem. Muzykom rewelacyjnie udało się połączyć afrobeatową melodykę, pustynną energię, podniosłe linie sekcji dętej z wolną improwizacją w europejskim stylu. Muzyka totalnie szalona, równocześnie bezbłędnie wykonana przez czterech znakomitych improwizatorów.

Publiczność była głodna bisu i dostała go. Na scenę Cortex wyszedł z Pitsiokosem, którego alt idealnie dopełnił muzyczną tkankę skandynawskiego zespołu. Może z tego będzie coś w przyszłości, nie wiem. Widziałem za to na własne oczy jak Norwegowie długo po północy popijali z Amerykaninem w hallu klubu Żak.

Sobota

Pierwsza sobota jesiennej edycji Jazz Jantar 2021 w klubie Żak oznaczała kolejną konfrontację z muzyką z Norwegii – duet Jan Bang i Eivind Aarset – oraz awangardową fantazję muzyków z Polski i Niemiec na temat muzyki poważnej XIX i XX w. w wykonaniu kwartetu pod wodzą Marka Pospieszalskiego.

Duet z Norwegii był rodzajem suplementu do niedzielnego występu Nilsa Pettera Molvaera, ponieważ obaj muzycy należą do grona wieloletnich współpracowników wybitnego trębacza. Gitarzysta Eivind Aarset był przed dwudziestu laty w zespole Molvaera na legendarnym koncercie w klubie Żak, pierwszej edycji w nowej siedzibie, która gości Żaka i Jazz Jantar do dziś, natomiast mistrz żywego samplingu Jan Bang współpracował z Molvaerem nieco później. Obaj muzycy są kojarzeni z elektroniką, także Aarset, którego gitarowe brzmienie jest w ogromnym stopniu zelektronizowane, więc duet można uznać w pewnym sensie za skrzynkę mieszczącą pozajazzowe elementy muzyki Molvaera.

Już sam wygląd muzyków był niezwykły – charakterystyczna bezwłosa głowa Jana Banga i jego ascetyczny ubiór, który pasowałby raczej do uniwersyteckiego wykładowcy fizyki i Eivind Aarset przypominający potencjalnego północnego kuzyna prof. Zbigniewa Mikołejki to rodzaje aparycji raczej rzadko widziane na muzycznych scenach. A sam dźwiękowy świat był bardzo odległy od głównego nurtu jazzu, jak już wcześniej wspomniałem, był zbudowany z niejazzowych dodatków do jazzowych produkcji. Jednak dało się z tego zbudować muzykę i to wspaniałą.

 

Składowisko elektronicznego sprzętu ustawione na scenie Żaka obsługiwane przez dwóch operatorów wyczarowało z siebie szereg muzycznych obrazów utrzymanych raczej w ciepłej i łagodnej palecie, onirycznej, ale podszytej ciemnymi basowymi figurami i mocnymi bitami samplerów Jana Banga. Muzykom granie tego materiału sprawiało widoczną przyjemność: obaj celebrowali sceniczne gesty, Aarset promieniał sfinksowym uśmiechem, a dostojny Bang gibał się tanecznie, a w pewnym momencie rzeczywiście zatańczył przy muzycznych czarnych skrzynkach.

Po przerwie scenę wziął we władanie całkowicie akustyczny kwartet, którym spotkało się dwóch muzyków z Polski – saksofonista Marek Pospieszalski, który jest zarazem liderem całego przedsięwzięcia, oraz kontrabasista Max Mucha oraz dwóch jazzmanów z Niemiec – perkusista Max Andrzejewski i pianista Elias Stemeseder. Zaprezentowali materiał pochodzący z czekającej jeszcze na wydanie płyty „XIXth/XXth”. Koncert składał się z dwóch wieloczęściowych utworów zainspirowanych twórczością wielkich europejskich kompozytorów muzyki poważnej, pierwszy „Podróżą zimową”, ostatnim dziełem Franza Schubertha, drugi twórczością brytyjskiego mistrza muzyki XX w. Benjamina Brittena. W obu przypadkach materiał muzyczny był mocno zdekonstruowany, potraktowany jako źródło motywów użytych do jazzowej improwizacji.

A w sztuce improwizacji jazzowej wszyscy czterej muzycy są już głęboko zaawansowani – Pospieszalski żonglował saksofonowymi patentami od be-bopu po freejazz, Stemeseder budował chłodne, bardzo rytmiczne fortepianowe pasaże, Mucha imponował basową pulsacją i pełnił rolę kręgosłupa zespołu, a charakteru całości dodawał szalonymi łamańcami rytmicznymi Andrzejewski, którego na szczęście będzie można już 30 października zobaczyć na Jazz Jantar jeszcze raz, tym razem w składzie duetu Training z Jochannesem Schleiermacherem grającym na saksofonie, flecie i syntezatorze. Sam Max Andrzejewski objawi się wtedy jako multinstrumentalista grając nie tylko na perkusji, ale także na syntezatorze i gitarze.

 

A wracając do Marka Pospieszalskiego. Saksofonista budował swój kunszt i pozycję przez ponad piętnaście lat i ostatnio przeszedł na zupełnie nowy poziom. Już nie jest intrygującym saksiarzem pracującym u kogoś, stał się pełnoprawnym liderem i postacią, od której oczekuje się nie tylko biegłości warsztatowej i dobrego brzmienia, ale przede wszystkim wizji. I Pospieszalski te wizje dostarcza. Wiele dobrego przed nim.

Niedziela

Pierwsza niedziela jesiennej edycji Jazz Jantar 2021 była wieczorem niezwykłym. Wystąpił norweski trębacz Nils Petter Molvaer, muzyk w szczególny sposób związany z historią festiwalu Jazz Jantar. Po koncercie można z całą pewnością, że zarówno Molvaer, jego zespół i jak i gdańska publiczność byli tego doskonale świadomi.

Wydany w 2000 r. przez potężną wytwórnię ECM album „Khmer” był debiutem 40-letniego wówczas trębacza w roli lidera, dużym sukcesem komercyjnym i jedną z najważniejszych płyt wczesnej fazy nu jazzu, czyli jazzu skrzyżowanego z elektroniką, który to trend zdominował pierwszą dekadę XXI wieku w jazzie. W Polsce płyta była dostępna, pamiętam, że słuchałem jej na długo przed koncertem, ale sam Molvaer nie był szerzej znany. Został sprowadzony do Gdańska po występie na Jazz Jamboree w Warszawie, który to koncert przeszedł bez większego echa. Dla Żaka też był to moment wyjątkowy, pierwszy Jazz Jantar w nowej, aktualnej po dzień dzisiejszy, siedzibie. Pamiętam, że przed samym koncertem przeprowadzałem z Nilsem Petterem wywiad siedząc z analogowym dyktafonem w dłoni na posadzce, była chyba położona przed chwilą, ponieważ kafle były jeszcze wilgotne, a w powietrzu unosił się zapach zaprawy.

 

Potem przyszedł koncert, który zrobił na gdańskiej publiczności piorunujące wrażenie – co nie przyjęło się w Warszawie, wykiełkowało w trójmieście – i stał się dla wielu fanek i fanów jazzu momentem inicjacyjnym, wreszcie przerodził się w jeden z mitów trójmiejskiego środowiska jazzowego. Prawą ręką lidera był wówczas Eivind Aarset, gitarzysta, który na obecnej edycji wystąpił dzień wcześniej w duecie z Janem Bangiem, również byłym wieloletnim współpracownikiem Molvaera. Nic dziwnego, że trębacz stał się na norweskiej scenie jazzowej prawdziwą instytucją, często nazywanym tylko inicjałami NPM.

Właśnie 20 lat temu NPM zaprzyjaźnił się z Jazz Jantar. Jego wizyta jest bodaj piątą promującą jego własną płytę, raz wystąpił też jako specjalny gość perkusisty Manu Katche. Tym razem przywiózł program z tegorocznego albumu „Stitches” (czyli „Szwy”) oraz zespół w składzie: Juhani Silvola (gitara), Jo Berger Myhre (gitara) oraz Erland Dahlen (perkusja). Z Nilsa Pettera sprzed dwudziestu lat pozostał on sam, choć upiększony siwą bródką, ale styl gry na trąbce niewiele się zmienił: stłumiony dźwięk, często przetworzony elektronicznie i melodie wyraźnie inspirowane folklorem z różnych stron świata. Mocno zmienił się za to nastrój: z dusznego i niepokojącego na „Khmerze” na bardziej liryczny, zdystansowany i raczej optymistyczny. Zupełnie za to zmienił się styl gry zespołu, to, co działo się poza trąbką, było właściwie indie-rockiem, świetnie zagranym i subtelnym, podbarwionym tak różnymi inspiracjami jak rock progresywny czy postmetal. Brzmieniowym i harmonicznym klejem był Jo Berger Myhre, który znakomicie spajał głosy pozostałych instrumentów, natomiast nieco mniej przekonywał w solówkach, człowiekiem do zadań specjalnych, płynnie przechodzącym od gry na basie do gitary traktowanej smyczkiem Juhani Silvola, natomiast główną gwiazdą Erland Dahlen, perkusista wybitnie kreatywny, doskonały technicznie i posiadający rozwinięte poczucie humoru. Publiczność doceniła te talenty.

Od pewnego momentu atmosfera w sali zrobiła się niesamowicie przyjacielska, z twarzy NPM nie znikał uśmiech, sypały się oklaski nagrodzone przepięknym bisem. Ten koncert również przejdzie do legendy.