Piękno zwyczajnych historii i urok kosmicznych przestrzeni – Matana Roberts, Rob Mazurek Pulsar Quartet i Pokusa na festiwalu Jazz Jantar
Jedną z fajniejszych cech muzyki zwanej jazzem jest to, jak bardzo jest otwarta na rozmaite wpływy. Muzycy uprawiający tę sztukę równie bacznie jak w siebie wsłuchują się w innych twórców, dzięki czemu ich twórczość wciąż tętni życiem i podlega stałej aktualizacji. Wprawdzie Gdańsk to nie Chicago ani też nie Brooklyn, gdzie wzajemnie inspirujących się muzyków jest mnóstwo i sytuacja ta zdarza się intensywnie i na co dzień, ale także tutaj przy okazji trzeciego dnia festiwalu Jazz Jantar można było zaobserwować i wyczuć silne przenikanie się muzycznych idei. W ramach swoistego Avant Day w gdańskim Żaku wystąpili wczoraj Matana Roberts, Pulsar Quartet Roba Mazurka oraz młodzi muzycy z zespołu Pokusa.
W takim a nie innym zestawieniu sobotnich koncertów nie było przypadku. „Na samym początku drogi byłam niepewna wartości swojej muzyki, nie bardzo wiedziałam, co z nią zrobić. Ale kiedy zobaczyłam Roba Mazurka, który w podobny sposób gra od lat, uznałam, że jeśli on może to robić, nie ma się nad czym zastanawiać” – zapowiedziała niespodziewanie wywołana na scenę już po swoim koncercie Matana Roberts. Można więc powiedzieć, że Rob Mazurek odkrył skarb.
Bo Matana Roberts jest skarbem. Skarbem, którego Ameryka, jeśli nie odkryła go jeszcze dostatecznie, odkryć powinna im szybciej, tym lepiej dla siebie. Ta skromna, pełna mocy i wewnętrznego ciepła dziewczyna nosi w sobie tyle prawdy o dziedzictwie i historii swego kraju, że mogłaby zawstydzić niejednego ambasadora. Jej muzyka, choć głęboko osobista tę prawdę przekazuje – opowiadając o swojej rodzinie Matana Roberts faktycznie opowiada historię o wiele szerszą i bardziej doniosłą: o życiu w czasach niepewności, o przemianach społecznych, miłości i pięknie. I robi to w sposób pełen naturalności, bezpretensjonalny i będąc całkowicie szczerą. Pomiędzy nią a publicznością nie istnieją żadne bariery. Ona opowiada, a my słuchamy. Tak też było wczoraj w gdańskim Żaku. Matana posługując się jedynie saksofonem altowym, nie mając na scenie ani jednego towarzysza grając mówiła o sobie, o swoim życiu i otoczeniu – i czuć było, że każdego z słuchaczy gotowa byłaby poznać tak samo, jak podczas koncertu daje poznać siebie. Mówić mogłaby długo, bo wątków nigdy by w takiej opowieści nie zabrakło: nowe rzeczy, nawiązania i uzupełnienia pojawiały się w ciągu całego koncertu, a i tak nie było możliwości powiedzieć wszystkiego. „Ojej, nawet nie poczułam, że minęło już tyle czasu” – zdziwiła się, gdy spojrzała w pewnej chwili na zegarek. My chyba też nie. W tak kameralnej atmosferze można byłoby siedzieć godzinami. Jak w domu. W pewnym momencie podczas zapowiedzi kolejnego utworu zadzwonił telefon: „Oops, to chyba moja komórka” – zaśmiała się Matana. „Zrobię Wam zdjęcie, bo u mnie w domu nikt nie wierzy, że ludzie przychodzą słuchać takiej muzyki”. Zupełnie jak w życiu...
Niestety koncert musiał się skończyć, a z komfortu Sali Suwnicowej przenieśliśmy się do żakowej kawiarni, gdzie swój set zagrać mieli młodzi gniewni z grupy Pokusa. Nazwa zespołu była o tyleż adekwatna i odpowiednia, iż ciekawość budziły same nazwiska adeptów: grali Tymon Bryndal (gitara basowa), Natan Kryszk (saksofony altowy i barytonowy), a nade wszystko Teodor Olter (perkusja) – grupa o takim składzie zwłaszcza w Gdańsku zasługuje na kredyt zaufania. Z drugiej jednak strony balast w postaci słynnych rodziców może stać się trudnym do uniesienia ciężarem, ponieważ przekłada się na duże oczekiwania publiczności, które trudno na początkowym etapie działalności spełnić. Rozbisurmaniona, narowista muzyka tria zdradzała inspiracje współczesną radykalną sceną free (pierwszym nasuwającym się skojarzeniem byłaby tu grupa The Thing), była w niej podobnego rodzaju popędliwość, tempo i energia, brakowało jednak zwartości i dyscypliny, bez której wyraz artystyczny ulega rozmyciu. Pokusa to zdecydowanie „work in progress”, jednak to, co usłyszeliśmy, rości nadzieję na owocną przyszłość.
Klamrą sobotniego wieczoru był koncert wspomnianego Roba Mazurka, który stanął na czele swego Pulsar Quartetu w składzie Angelica Sanchez – fortepian, Matt Lux – bas elektryczny oraz John Herndon – perkusja. Jeden z liderów chicagowskiej sceny jazzowej awangardy był pierwszym występującym podczas tegorocznej edycji festiwalu trębaczem, więc zadanie miał dość odpowiedzialne, jednak wywiązał się z niego z pewnością siebie, jaka cechować powinna muzyka o podobnym scenicznym stażu. Rozwlekłe, magmowe formy, które przybrały jego kompozycje unosiły się gdzieś nad ziemią i poddawały słuchaczy sennej hipnozie. Abstrakcyjna, podszyta wyrazistym rytmem, konstruowana przez pianino i perkusję płaszczyzna służyła przechodzącemu się po scenie jakby od niechcenia Mazurkowi za tło do nonszalanckich, acz silnych ataków wibrujących fraz. Ukryty za ciemnymi okularami trębacz jest znany z nadawania swym projektom „kosmicznych” koneksji i rzeczywiście wyglądało na to, że podczas koncertu przebywa jednocześnie w zupełnie innej, własnej galaktyce, co jednak niespecjalnie mu przeszkadzało w prowadzeniu zespołu. Dużą rolę w prowadzeniu narracji oddał jednak Angelice Sanchez, która umiejętnie podążała w niedefiniowalne rejony międzygwiezdnych zawikłań, a przy tym dobrze wypadała we fragmentach balladowych (utwór Magic Saturn) gdzie lider wyciszał ton swej trąbki za pomocą tłumika. Podróż statkiem kosmicznym Pulsar Quartetu przebiegła lekko, i nieco zbyt mało zauważalnie. Może to sprawka gwiezdnego pyłu? Może taki właśnie był zamysł muzyki zespołu? Chętnie zobaczyłbym go w innym wydaniu, bo jest liderem tak dużej liczby projektów, że planet na których można go zastać, nigdy nie zabraknie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.