The Nels Cline Singers i Plymouth w Pardon To Tu
Tak mamy dobrze jak nigdy. Mamy w Warszawie dzięki Pardon To Tu, od jakiegoś czasu nieustanną szansę oglądać i słuchać na żywo czołówkę nowojorskiej sceny jazzowej, tej która ma ambicje szukać nowych dróg dla i dla jazzu i dla improwizacji. Co więcej mamy tę okazję w warunkach klubowych. Mając muzyków na wyciągnięcie ręki, spotykając ich w barze, mogąc porozmawiać nie jak z gwiazdami odgrodzonymi od swoich fanów ochroniarzami, ale jak z ludźmi, którzy choć rzeczywiście na scenie bywają zdumiewający to po koncertach najczęściej pokazują swoją normalną ludzką twarz.
We wtorek i środę nagromadzenie tych kluczowych dla Nowego Jorku artystów było nawet jak na Pardonowe warunki niezwykłe. Pierwszego dnia PLYMOUTH zagrało koncert, a potem zostało bodaj w całości aby posłuchać Nelsa Cline’a i jego Singers. Na scenie więc stanęli Nels Cline, Scott Amedola, Trezor Dunn i Cyro Baptysta, a na widowni Mary Halvorson, Joe Morris, Jamie Saft, Chris Lightcup i Gerald Cleaver.
Oprócz nich była oczywiście też publiczność, liczna bardzo, ale to pełnych sal w Pardon To Tu trzeb przywyknąć i cieszyć się. I cieszyliśmy się bez dwóch zdań z obydwu koncertów, choć pewnie każdy z innych powodów i każdy w innych proporcjach.
Ja cieszyłem się szczególnie kiedy grał Nels Cline Singers. Czekałem na ten band, czekałem, aż w końcu Nels Cline przyjedzie do Polski z własną muzyką, a nie jako towarzysz tria Medeski Martin & Wood. Tak naprawdę to czekałem od dawna, od czasu płyty Scott Amendoli zatytułowanej „Cry” tam oprócz Cline’a grał Tod Sickafoose na basie, Eric Crystal na saksofonach i Jenny Scheinmann – na skrzypcach, a pod numerkiem 3 na traciliście krył się 12 minutowy „Cry For John Brown” – utwór, który przesłuchałem prawie do zepsucia płyty kompaktowej.
To był całkiem długie czekanie, bo płyta „Cry” ukazała się 12 lat temu. Jeszcze bardziej czekanie to wzmogło się podczas zeszłorocznej edycji kiedy to Nels Cline zagrał olśniewający koncert w duecie z Markiem Ribot. I kiedy Daniel Radtke ogłosił, że zagra Singers to było to! Szedłem więc na ten koncert z wielkimi oczekiwaniami. Nie takimi, żeby muzycy zagrali jakieś konkretne utwory, nie żeby zaprezentowali się jak konie na wybiegu i spełniali jakieś poukrywane moje żądania konkretnej muzyki czy cokolwiek udowadniali. Tak zwyczajnie chciałem, żeby ten koncert potwierdził moje coraz silniejsze podejrzenia, że muzyka przez duże M jest tym co Nels Cline ma w sobie, niezależnie od tego z kim występuję.
I żeby nie wdawać się w kwieciste opisywanie stanów uniesień, jakich zresztą było więcej niż kilka, właśnie taki koncert dostałem! Nie był on w ogóle jazzowy, nie miał charakteru cyrkowej pokazówki, a tak się niekiedy zdarza kiedy liderem jest gitarzysta tego formatu co Cline i właściwie był to koncert niemalże rockowy, ale zagrany przez muzyków, których horyzonty muzyczne i warsztatowe przekraczają rockowy horyzont. Były mocje przesterowane riffy, ale był także groove, była niemalże sceniczna cokolwiek teatralna atmosfera, szczególnie gdy na plan pierwszy wychodził Cyro Baptisete’a – muzyk, któremu jakoś udaje się być zjawiskiem wizualnym i performersko kabaretowym nieomal, ale jednocześnie bez popadania w muzyczne bzdury. Były momenty typu fusion, ale bez obrzydliwego szminkowego makijażu. Była też elektronika, z której korzystał każdy z kwartetu Singers. Każdy inaczej, i każdy obficie, a najobficiej oczywiście Cline, mający wielki i nie często spotykany dar uczynienia z niej prawdziwie imponującego narzędzia w procesie budowania brzmienia i konstrukcji muzycznej myśli. W jego rękach przetworniki splatają się z gitarą we frazy zdumiewające i jednocześnie ogromnie żywe.
Najważniejsze jednak było to, że na scenie stanął prawdziwy band, mający rockową siłę, jazzowy rozmach, nowoczesny sound i muzykę, której sile nie było jak się oprzeć.
I zagrali długo, ze dwie godziny, które naprawdę nie wiem kiedy upłynęły.
Zapytacie dlaczego w relacji z dwóch koncertów tak ważnych muzyków nie pada ciągle ani słowo na temat grupy PLYMOUTH, w której stężenie postaci ważnych, znakomitych i bardzo przeze mnie cenionych (w większości) jest tak duże. Ano dlatego, że moim zdaniem koncert Plymouth nie miał nic z tego o czym pozwoliłem sobie napisać przy okazji koncertu Nelsa Cline’a & Singers. Nic oprócz szacowności nazwisk. I w każdym aspekcie był jego przeciwieństwem, choć nie da się ukryć słuchało się go przyjemnie.
Pilnujcie więc kiedy Nels Cline będzie grał z Singers następnym razem i nie przegapcie tego koncertu. Bo jak przegapicie, to ominie was koncert gitarzysty do którego, o ile zechce, należeć będzie jazzowa przyszłość.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.