Mazzoll – „Je***y twórca melodyjek!” w Pardon To Tu
Wymyślając tytuł dla tej relacji brałem pod uwagę wiele możliwości: „Król Mazzoll I”, „Jazzoll”, „Circular Perfection”, „Dwie sety Mazzolla”... Ostatecznie postanowiłem zacytować samego bohatera wieczoru. Niesłychaną wprost frajdą jest pisanie o takich koncertach jak wczorajszy. Jest to ukoronowanie przyjemności samego występu, brawami i aplauzem przelanymi w słowa. Po wydarzeniach ostatniej nocy, a także mając wciąż w pamięci świetny koncert Shofara sprzed tygodnia, byłbym w stanie serdecznie ucałować i przytulić organizatora! Pardon To Tu wyrasta w moim osobistym rankingu na klub z najciekawszą muzyką w Warszawie, a wczorajszy występ Jerzego Mazzolla, Qby Janickiego i Tomasza Sroczyńskiego był tego kolejnym potwierdzeniem.
Wieczór okazał się absolutnie niezwykły. Na widowni dało się dostrzec kilka zacnych twarzy polskich artystów muzyki improwizowanej. Klub został wypełniony, w stopniu pozwalającym wszystkim na kosztowanie muzyki w pozycji siedzącej. Jakkolwiek podejrzewałem, że Mazzoll zaskoczy audytorium jakąś muzyczną niespodzianką, to w żadnej mierze nie spodziewałem się tego co ostatecznie przyszło mi usłyszeć. Od początku.
Koncert rozpoczął się po krótkim opóźnieniu. Muzycy zajęli miejsca na scenie. Przy oknie - Janicki przyozdobiony stylowymi okularami, po stronie baru – Sroczyński z włosami upiętymi a la samuraj, po środku skąpany w blasku najsilniejszego reflektora klubu, niekwestionowany lider – Mazzoll. Szybko okazało się, że oświetlenie pasujące bardziej do policyjnych przesłuchań nie jest najfortunniejszym zabiegiem. Lampę trzeba było manualnie, na drabince skierować... na Qbę Janickiego – ten był przygotowany, nie narzekał, miał okulary! Z pierwszymi dźwiękami mazzollowego klarnetu stało się jasne, że wieczór nie będzie odegraniem płyty Responsio Mortifera, z jakim słuchacze( i niżej podpisany) mogli obcować miesiąc temu w DK Rakowiec. Mazzoll postawił wszystko na kartę nieprzewidywalności i spontanicznej zabawy z dźwiękiem, a także własnym, klasycznym już repertuarem. Czy wyszedł na tym zwycięsko? Absolutnie nie. Wyszedł triumfalnie!
Pierwsza kompozycja zapowiedziana jako „coś innego...” była popisem techniki circular breathing. Klarnet basowy - swoją droga najczęściej podczas występu wykorzystywany - emitował dźwięk non-stop i nie był to w żadnym razie jeden dźwięk. Mazzoll udowodnił już na samym początku koncertu, że jest w stanie wydmuchać za pomocą klarnetu cokolwiek mu przyjdzie do głowy – artysta o takim warsztacie mógłby prawdopodobnie naśladować miliony rozmaitych dźwięków, a nikt by nawet nie przypuszczał, że to wszystko za sprawą klarnetu! Rozpoczęcie występu pokazało minimalistyczno - transowe oblicze tria. Momentem wręcz mistycznym - nie wiem czy celowym, ale śmiem wątpić - było nagłe, zupełne wyłączenie światła na scenie. Wówczas słuchacze stanęli twarzą w twarz z samą muzyką, której siła poprzez nagłą ciemność została jedynie spotęgowana. Nie miałbym nic przeciwko jeśli koncert trwałby dalej w mrocznej osnowie, jednak już pod koniec pierwszego numeru warstwa audialna została na nowo poparta wizualną.
W odróżnieniu od koncertu z Rakowca, zespół wystąpił jako trio, bez Kornela Popławskiego na basie. Ten zabieg spowodował przesunięcie się środka muzycznej ciężkości w zupełnie inne rejony muzycznych poszukiwań. Sroczyński, którego płomiennie komplementowałem przy okazji występu w Rakowcu, pokazał wczorajszego wieczoru oblicze o wiele bardziej stonowane. I choć jego skrzypce za każdym razem gdy dochodziły do głosu brzmiały fenomenalnie, czuć było, że muzyk tym razem ma ambicje zostania mistrzem drugiego planu. Zadanie trudne i wymagające zostało przez Sroczyńskiego w pełni wykonane – zarówno skrzypce jak i elektronika więcej słuchały i dopowiadały zamiast krzyczeć. Ciekawa odmiana pokazująca wszechstronność młodego muzyka.
Bohaterem i czarnym koniem wczorajszego wydania zespołu Jerzego Mazzolla był dla mnie tym razem Qba Janicki. Patrząc na jego popisy, niesłychanie płynne przechodzenie z motywu w motyw, zaangażowanie w tworzeniu gęstego, plemiennego rytmu, nie mogłem wyjść z podziwu! Być może nie była to najbardziej finezyjna, klasyczna gra na bębnach - doskonale! - pasja, charyzma i oddanie zrekompensowały wszystko. Janicki często wyglądał jakby był mentalnie w zupełnie innym świecie, jednak jego artystyczna obecność i osobowość była zauważalna ilekroć chwytał za pałki. Podobnie jak Sroczyński, Qba zaprezentował się od zupełnie innej strony niż w Rakowcu i w moim odbiorze od strony zdecydowanie ciekawszej.
Gdybym miał pisać o grze samego Mazzolla musiałbym przedawkować ilość pochlebstw. Tak jak cenię sobie niezmiernie transową, medytacyjną, wschodnią barwę gry Wacława Zimpla, tak w przypadku Mazzolla mógłbym powiedzieć, że cenię w jego grze wszystko, a w szczególności olbrzymią muzyczną wyobraźnię i odwagę w sięganiu po często nieoczywiste dla jazzu melodie i środki ekspresji (chociażby absolutnie fantastyczny, niekonwencjonalny wokal, tudzież freestyle’owe recytacje). Mazzoll bez wątpienia charyzmą mógłby obdarować pułk jazzmanów i tym bardziej wielka chwała mu za to, że jako towarzyszy wziął do zespołu bardzo młodych muzyków, z którymi gra w relacji niezwykle partnerskiej, bez tendencji do zagarniania całości muzycznej materii. Jednocześnie klarnecista ani na moment nie pozwalał zwątpić, kto jest spiritus movens całego składu – prawdziwa klasa przy zachowaniu niezbędnego w demokratycznej grze balansu. Energetyczne duety klarnet-perkusja, wpadające często w maniakalny groove, klasyczne dialogi na linii skrzypce-klarnet, nawałnica wszystkich trzech instrumentów, pasja, energia, trans! Mazzoll grał wykorzystując circular breathing, grał kawalkadą szybkie, nieokrzesane motywy, grał imitując brzmienie perkusji, odkurzacza, wiertarki,............(tutaj dodaj czytelniku to co sam usłyszałeś), wydobywał z samego ustnika (wsadzonego np. do szklanki z wodą) niesamowite wprost dźwięki, które zwykle - w zależności od próby badawczej - okazywały się mini-całościami, bądź fragmentami niezwykle chwytliwych tematów melodycznych. Niektóre z klasycznych już kompozycji Mazzolla zabrzmiały w zdeformowanej, przerobionej postaci, ale każda z nich zachowywała strukturę melodyjek, do komponowania których klarnecista ma niezrównany wprost talent!
Występ został przyjęty wręcz euforycznie i prawdopodobnie gdyby sala była wypełniona tak jak podczas koncertu Shofara, siła aplauzu - zauważalnego świadectwa zadowolenia publiczności - byłaby porównywalna do tej sprzed tygodnia. Swoją drogą fantastycznie było tydzień po tygodniu obcować w tym samym klubie z bodaj najbardziej wyrazistymi muzykami legendarnej już sceny yassowej, sceny o której już dziś wydaje się 600 stronicowe książki (świetnie napisana, kulturoznawcza publikacja Sebastiana Reraka!). Gdański muzyk według mnie wciąż swą postawą, pomimo szerokiego spektrum muzycznych aktywności i kolaboracji, chlubnie kontynuuje tradycję yassu. Po pierwszym secie zwieńczonym długim bisem, Mazzoll ogłosił z zadowoleniem, że takiego przyjęcia nie miał w Warszawie od 20 lat i jak tylko „chłopcy, którzy się spili winem”(muzycy) nieco się otrząsną, zabrzmi drugi set(!) – część wieczoru, która okazała jeszcze bardziej spontaniczna, nieokiełznana i szalona (piosenka o Andrzeju – bezcenna!).
Ciężko oddać w słowach całą radość jaką sprawiła mi wczoraj muzyka generowana przez Mazzolla, Janickiego i Sroczyńskiego. Zapewniam wszystkich nieszczęśliwców, którym nie udało się przyjść – był to występ cholernie dobry i porywający! Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ujrzał światło dzienne jako wydawnictwo koncertowe, a jeśli był nagrywany to już teraz proszę o przesłanie mi kopii. Połączenie charyzmy, nieokiełznanej wyobraźni i bezkompromisowości wykonania godne największych. A to wszystko w podwójnej, uderzeniowej dawce! Przepraszam za sformułowanie, ale nie sądzę, żeby muzycy się obrazili - to był eargasm. Świetny, zgrany zespół. Brawo!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.