Linia prosta jest bezbożna...Robert Galsper na otwarcie Jazz nad Odrą

Autor: 
Lech Basel
Autor zdjęcia: 
Lech Basel

"Linia prosta jest bezbożna" to motto F.Hundertwassera,austriackiego malarza, rzeźbiarza,architekta znanego powszechnie z realizacji charakterystycznego domu w Wiedniu. Domu, w którym nie ma linii prostych i kątów. Z racji swego nazwiska (wasser znaczy po niemiecku woda) miał też osobliwy stosunek do tej cieczy i mawiał: "Uważam, że woda jest nieprzewidywalnym żywiołem, który kryje wiele możliwości. To mnie właśnie w niej fascynuje. Dla mnie, woda jest swego rodzajem ucieczką, azylem, do którego zawsze mogę uciec". Powiecie państwo co to ma wspólnego z jazzem? Ano bardzo dużo moim zdaniem, i to na kilku płaszczyznach.

Pierwsza z nich narzuca mi się sama. Proszę zamienić słowo "woda" w powyższym powiedzeniu na słowo "jazz"...

Bezpośrednim powodem przypomnienia sobie maksymy o linii prostej był pierwszy dzień 49.Festiwalu "Jazz nad Odrą", a dokładniej mówiąc występy pierwszych czterech zespołów konkursowych. Na scenie pojawiło się kilkunastu młodych muzyków z różnych części świata, gruntownie wykształconych w europejskich wyższych uczelniach muzycznych. Każdy z zespołów zaprezentował krótki program, 3-4 utwory, częściowo własne, całkiem zgrabne kompozycje, a częściowo standardy jazzowe. Słuchało się tego bardzo przyjemnie, do niczego nie można było się przyczepić, w rozmowach  moi znajomi podkreślali wysoki i wyrównany poziom.Podobały się zarówno niektóre kompozycje jak i indywidualne popisy instrumentalistów.

Tyle, że po zakończonych przesłuchaniach naszła mnie refleksja, że wykres moich emocji to linia prosta. Na dość wysokim poziomie, ale jednak prosta. Wtedy właśnie pojawił się Hundertwasser. I jego bezbożna.

Nikt z wczorajszych wykonawców nie dał plamy, ale żaden też nie zachwycił mnie w jakiś szczególny sposób, żaden z występów nie był powodem do żarliwej akceptacji ani też miażdżącej krytyki.

Aż boję sie to napisać: ze sceny wiało mainstream'ową nudą...

Nie zazdroszczę jurorom konieczności oceny i wyboru najlepszych.

Jedno jest pewne: jeśli wygra jeden z wczorajszych zespołów to na koncercie laureatów nie usłyszymy trąbki...

Robert Glasper Experiment

Pierwszy dzień festiwalu pełen jednak był emocji nie do końca muzycznych. Podczas gdy w sali kameralnej Impartu trwały przesłuchania konkursowe, w kuluarach krążyły coraz to ciekawsze i niepokojące pogłoski o problemach związanych ze startem samolotu, który miał przywieźć z Francji grupę Roberta Glaspera. Gdy już w końcu muzycy pojawili się w Imparcie , wiadomo było, że koncert rozpocznie się z opóźnieniem. Jak na festiwal jazzowy to 40 minut stanowi moi zdaniem całkiem przyzwoity wynik i spokojnie można to opóźnienie zapomnieć.

Tym bardziej, że spora część widowni, zwłaszcza ta młodsza była w pełni usatysfakcjonowana ich występem. A ja miałem po koncercie dosyć mieszane uczucia. było w nim wiele perełek instrumentalnych i kompozycyjnych. Zachwycał zwłaszcza  Casey Benjamin szalejący z vocoderem, syntezatorem i dwoma saksofonami, fantastyczne fragmenty miał perkusista, Mark Colenburg, basista Burniss Travis grał zmysłowo ale i lekko przynudził w swojej solówce a nad całością czuwał schowany za klawiszami Glasper. Grammy otrzymał ten zespół w kategorii R&B, więc jazzu w jazzie w naszych europejskich kategoriach nie było zbyt wiele. Ale popisy Benjamina na saksofonach i Glaspera na instrumentach klawiszowych dokładnie przypominały gdzie tkwią korzenie tej czarnej muzyki z czarnego radia.

Dla mnie było zdecydowanie za głośno i ...za ciemno. Wstyd powiedzieć, ale zrobiłem niewiele udanych zdjęć i nie mam czym się pochwalić. W rozmowach po koncercie usłyszałem też bardzo zróżnicowane opinie i wrażenia. Od nudy i zażenowania po spazmatyczny nieomal płacz, wynikający z zachwytu i przekonania, że tak jak oni, nie zagra nikt. Na tym polega jednak urok sztuki.

Po bisie, najbardziej chyba ujazzowionym fragmencie tego koncertu, z przepiękną solówka Benjamina na saksofonie sopranowym, Glasper zaprosił na jam session. I spora grupa słuchaczy wypełniła salę kameralną w oczekiwaniu na sety Amerykanów. Pojawili się późno, do godziny 1.30 żaden z nich nie zagrał więc opuściłem Impart i zakończyłem pierwszy dzień 49. JnO.

Trzęsienia ziemi nie było, największe gwiazdy przed nami. Nieobiektywnie. Lech Basel