Jazzfestival Saalfelden 2012: Jenny Scheinman Mischief & Mayhem

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Nie ukrywam, że na ten koncert czekałem najbardziej ze wszystkich atrakcji tegorocznego Saalfelden Jazzfestival. W muzyce amerykańskiej skrzypaczki Jenny Scheinman, z miejsca słychać przede wszystkim radość i energię. Nie sposób pominąć jej wirtuozerii czy stylistycznego bogactwa jej kompozycji - od americany przez muzykę wschodniej Afryki, muzykę żydowską, rock, noise... Jednak zarowno na płycie jej nowego zespołu "Mischief & Mayhem" a, jak się miało okazać, jeszcze bardziej w wydaniu koncertowym, kluczowa jest chemia jaka zachodzi między grajacymi tu ze sobą osobowościami.

Do Saalfelden Scheinman przyjechała na jedyny koncert w Europie. To z resztą zaledwie jej trzeci występ w tym roku (po podwójnym koncercie z Billem Frisellem na festiwalu w Newport). 3 miesiące temu na świat przyszła córeczka Jenny. Fakt, że skrzypaczka zdecydowała się przylecieć z USA, z maleńkim bobasem akurat do tego alpejskiego miasteczka, świadczy o niezwykłej pozycji tego festiwalu i nieodpartym uroku osobistym organizatorów.

Ależ to jest fajny band! W zeszłym roku po krakowskim Sacrum Profanum pisałem, że najlepszym zespołem na świecie - najbardziej wszechstronnym, energetycznym, o właściwie nadludzkich umiejętnościach warsztatowych - jest Bang on a Can All Stars. Po wczorajszym koncercie, Mischief & Mayhem jest conajmniej na drugim miejscu. Szczegółowe porównywanie ze sobą tych dwóch grup nie ma zbyt głębokie sensu, jednak wszystkie powyższe epitety można przypisać po społu i jednym i drugim.

Uderzające we wczorajszym koncercie było to, jak bardzo energia tej muzyki związana jest z wykonującymi ją instrumentalistami. Jak bardzo wszystko tam jest naturalne, organiczne. Nie wyobrażam sobie, żeby zastąpić można było w tym składzie któregokolwiek z nich. Jima Blacka miałem okazje widzieć w Warszawie na koncercie solo. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że w kwartecie Scheinman ma praktycznie tyle samo przestrzeni, co kiedy gra sam! Black, niczym labrador  bawił się nieustannie - z fantastycznie szczerą radością celebrując każdy dźwięk. Tych zaś potrafił wydobyć ze swojego zestawu wiecej, niż ktokolwiek oczekiwałby po tak rockowym zespole. Podobnie ma się sprawa z kontrabasistą Toddem Sickafoosem. Oj nie ma ten zespół tradycyjnej "sekcji rytmicznej". Zadaniem tych muzyków nie jest budowanie tła czy marcowej podstawy dla improwizujacych leaderów. Oni mają w tej muzyce być, w jak najpełniejszej postaci.

Nels Cline, gitarzysta jednego z najbardziej popularnych dziś zespołów w USA - Wilco - z utartej muzycznej ścieżki zszedł już dawno. Jeśli ktoś nagrywa duet DVD z malarzem Nortonem Wsidomem, który do muzyki Cline tworzy improwizowane obrazy, to widz, że coś się dzieje.  Wczoraj z Jenny Scheinman działo się bardzo dużo!

Na program koncertu złożyły się przede wszystkim kompozycje z jedynej dotąd płyty zespołu - "Mischief & Mayhem", jednak znając album na pamięć nie nudziłem ani przez jeden dźwięk. Choć austriacka publiczność nie jest chyba najbardziej żywiołową na świecie a widownia wypełniona była krzesłami, udało mi się znaleźć w sektorze kilkunastu osób, którym nie udało się powstrzymać ciał przed tańcem.

Był ogień. Co to dużo mówić. Twórcza, rockowa, jazzowa, improwizowana muzyka i spotkanie muzycznych przyjaciół - tak na scenie jak i przed nią.

Jenny Scheinman musi przyjechać do Polski!!!

A po przerwie, już nic nie było takie samo....