Jazzart Festival Katowice - dzień drugi.
O ile pierwszy dzień festiwalu Jazzart w znacznej mierze dotyczył brytyjskiej sceny muzycznej, to drugiego, jeśli nie liczyć koncertu Larsa Danielssona, wystąpiły wyłącznie formacje krajowe. I z tego powodu był bardzo satysfakcjonujący dzień. W sumie odbyło się pięć koncertów w czterech miejscach. Tym razem wszystkie udało się zobaczyć, a niektórych nawet z radością posłuchać. W potoku zdarzeń okazało się jednak, że pojawił się oprócz pięciu formacji na festiwalowych scenach bohater dodatkowy. Był nim pogłos w kościele Ewangelicko Augsburskim. Co szczególnie istotne w bardzo różny sposób przysłużył się on koncertującym tam grupom.
Larsowi Danielssonowi i jego kwartetowi pomógł bardzo, choć do artystycznego nieba nie zawiódł. W tej imponującej akustycznej przestrzeni muzyka Danielssona z całą swoją melodyjnością i łagodnym przekazem nabrała dodatkowej przestrzeni. Zabrzmiała jeszcze bardziej ażurowo, jeszcze ładniej i jeszcze efektowniej. Nie sprawiło to jednak, że Danielssonowska muzyka zabrzmiała przez to ciekawiej, bardziej intrygująco czy po prostu dużo lepiej. W dalszym ciągu ten, jak twierdzi wielu, wirtuoz kontrabasu i wiolonczeli jest raczej tylko wirtuozem, któremu całkiem wystarcza, gdy publiczność z maślanym i rozmarzonym wzrokiem śledzi oczywistą urodę granych przez niego tematów i wzdycha to bardzo miłej powierzchowności jego muzyki. Taki jest jednak pomysł na muzykę Larsa Danielssona i jak się komuś to nie podoba to niech na koncerty nie chodzi. Wielu ludziom się podoba, co zresztą było widać po, no może nie po brzegi, ale jednak wypełnionym słuchaczami kościele. Ja natomiast tylko żałuję, że w zespole basisty nie zagrał Tigran Hamasyan. NIE może oprzeć się wrażeniu, że z tym młodym pianistą materiał z płyty „Liberetto” zabrzmiałby lepiej.
Nie przysłużył się natomiast ewangelicko-augsburski pogłos trębaczowi i kompozytorowi Piotrowi Damasiewiczowi oraz prowadzonej przez Marka Mosia orkiestrze Aukso. I przyznam szczerze bardzo żałowałem, że tak się stało. Wykonane przez orkiestrę smyczkową i jazzowy kwintet „Hadrony” to utwór, który bardzo chciałem usłyszeć na żywo. Znam go w wersji płytowej i sądzę, że jest to jedna z ciekawszych kompozycji powstałych z idei połączenia muzyki zapisanej i improwizowanej. Jak stwierdził w wywiadzie Maciej Obara „Damas ma łeb”. Tak to prawda. Ma także inną cenną i wcale nie często spotykaną cechę, mianowicie umiejętność tworzenia muzyki niebanalnej, poważnej i zapadającej w pamięć. Jak dołożyć do tego świetnych muzyków, którymi się otacza ot choćby Gerardem Lebikiem – saksofon tenorowy czy Maciejem Obarą saksofon altowy to całość układa się w bardzo intrygujący obraz. W kościele przy Szkolnej jednak się ułożyć nie miała wielkiej szansy. Winny był pogłos. Kiedy nacisk kładziony był na części orkiestrowe wówczas brzmieniu sprzyjał, ale kiedy głos zabierał improwizujący kwintet było już gorzej. Gdzieś w przestrzeni rozpływała się siła zespołu, gdzieś niknął ten cios, którym formacja dysponuje i zacierał się kontrast pomiędzy barwami smyczków i kolorem kwintetu. Faktem jednak pozostaje, że „Hadrony” to kompozycja, której lepiej nie przegapić i jak tylko nadarzy się okazja zażywać jej i płytowego i koncertowego wymiaru.
Niemal biegiem trzeba było przemieścić się z koncertu Piotra Damasiewicza do klubu Katofonia żeby posłuchać grupy A-Kineton. Co to jest za zespół czytelnikom Jazzarium.pl wiadomo z przekonaniem odsyłam do recenzowanej przez nas kilka tygodni temu płyty. Nie bez powodu właśnie w tej formacji można upatrywać ważnego głosu młodych muzyków jazzowej sceny. Tym bardziej, że ich zainteresowania wyłącznie do jazzu się nie ograniczają. I ze styku tych bardzo różnych estetyk wyłania się gdzieś własny głos grupy. Nie jest jednak chyba jeszcze tak w pełni i do końca ukształtowany, ale gitarzysta Kamil Pater, który wydaje się w tej grupie zajmować pozycję lidera jest z pewnością muzykiem, na którego trzeba skierować uważne spojrzenie. I rzecz nie tyle w tym jak przyswoił sobie stylistykę gry grupy Gateway, czy fascynuje go scena elektro, czy lubi ubierać gitarowe brzmienia z elektroniczne szaty, jak wązna jest odniesienie do muzyki Komedy albo jak szeroką stwarza przestrzeń pozostałym muzykom. Rzecz raczej w tym, że na tle tych stylistycznych zderzeń rodzi się zespół, który może mieć własny sound, a to rzecz w tej muzyce fundamentalna.
Na drodze do swojego brzmienia jest także młody pianista Nikola Kołodziejczyk. Kim jest Nikola? Jest młodym muzykiem z nagrodami z Montreux Jazz Festival, stypendiami (Berkley College of Music), wykształceniem także klasycznym oraz planami na przyszłość. Aranżuje, instrumentuje i ma swoje zespoły. Stryjo jest jednym z nich. W zespole grają jeszcze Maciej Szczyciński – kontrabas i Michał Bryndal – perkusja. Ten zespół zapewnia Nikoli możliwość grania muzyki, jaką lubi i która możliwe, że polubi także publiczność. Jest w tym graniu humor, jest z pewnością chęć i potrzeba łączenia w jedno wielu muzycznych skojarzeń i inspiracji, ale nie z ciężkim bagażem intelektualnych, natchnionych przemyśleń. W Stryjo muzycy się bawią, a że sporo wiedzą i z lekkością przychodzi im dystansować się i wobec siebie i wobec muzyki to i wyobrażam sobie, że może się ich muzyka podobać. Może jednak również może nieść pewien niedosyt. Dobrze! Śmiejmy się, ale jak już to otwarcie, tak żeby ten śmiech było słychać. Puszczajmy oko do publiczności, ale z przekonaniem. Odchodźmy od konwencjonalnego myślenia o fortepianowym trio, ale róbmy to tak żeby słuchacz uwierzył, że idziemy nie tylko na niezobowiązujący spacerek, podczas którego nieśmiało wymienimy uśmiechy z przechodniami i zapomnimy w sekundę ich twarze. Szukajmy detali, uroczych brzmieniowych szczegółów, ale spróbujmy przekonać słuchaczy, bo przecież są oni ważną częścią życia muzyka, że nie jest o poszukiwanie ładnych muszelek na plaży, które za moment beztrosko wyrzucimy za siebie. Pewnie się czepiam i wyłazi ze mnie malkontent, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że widząc Stryjo na scenie widzę młodych ludzi, którzy przez muzykę przechadzają się nie całkiem poświęcając jej pełną uwagę. To jednak może się zmienić. To bardzo młody zespół i czas jest ich sprzymierzeńcem.
No a na koniec Irek Wojtczak – przedstawiciel kolejnego pokolenia trójmiejskich muzyków. Przyznam czekałem na taki koncert. Czekałem także na muzyka, który z kurzu yassowych rewolucji wyciągnie wnioski i nie zagubi się w mętnej kurzawie artystycznych manifestów. Czekałem na muzyka, który będzie potrafił przekuć istnienie poza głównym nurtem jazzu, także wiedzę o jazzie, nie będzie ślepym kontestatorem i będzie chciał uniknąć muzycznego zaścianka. A jak okazało się, że jeszcze chce poszukać inspiracji w polskiej muzyce ludowej to radość moja była tym większa. Taka postawa to rzadkość, a Irek Wojtczak wydaje się artystą, któremu po zagraniu kilku dobrych koncertów i kilku dobrych płyt nie przyjdzie do głowy zacząć prawić moralizatorskich bzdetów w telewizyjnych programach o kulturze.
Mocne poważne granie zafundował nam Wojtczak i jego zespół. Granie nowoczesne z jednej strony z drugiej nieostentacyjne. Poubierane nie tylko w generowane z laptopa cytaty z działań ludowych muzyków, ale także we własne przetworzenia tego ludowego dorobku. Co można znaleźć przysłuchując, chłonąc i podziwiając polski folk? Jak się jest mądrym człowiekiem to ogromną inspirację, jak głupcem to tylko cepeliowe wyszywanki. Zresztą nie trzeba o tym przypominać. Mamy na tym polu poważne osiągnięcia. Kiedyś pokazał nam to w spektakularny sposób Zbigniew Namysłowski, którego za tę sferę działań ceni już bardzo niewielu ludzi. Dzisiaj być może Irek Wojtczak będzie polską muzyczną, często nazbyt wstydliwą muzyczną tradycję przełożyć na dzisiejszy język jazzowy. Takimi koncertami jak w klubie Gugalander ma po temu wszelkie szanse. Jest w jego muzyce siła, energia, fantazja, jazzowy groove i trans oberków i nawet przez chwilę nie pojawia się myśl, że w efekcie dostajemy sztuczną sklejkę egzaltowanych inspiracji ludowością z na siłę pozbijanymi marzeniami o dobrym jazzie. „Kiedyś na warsztatach Ravi Coltrane zapytał nas czy moglibyśmy zagrać jakąś naszą ludową melodię. Nie umieliśmy zagrać żadnej. Zrobiło nam się głupio”. Teraz już ani Irkowi Wojtczakowi, Tomaszowi Ziętkowi (trąbka), Piotrkowi Manii (piano), Kubie Staruszkiewiczowi (perkusja), Adamowi Żuchowskiemu (bass) z pewnością nie zrobi się głupio!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.