Jason Kao Hwang Edge - muzyka nie do powiedzenia!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Maciej Karłowski

Bywały czasy kiedy w katowickiej Hipnozie można było takiej właśnie muzyki posłuchać częściej. Bywało, że grywali tu tacy twórcy jak m.in Tim Berne, , Marc Ribot, Raplph Alessi, a nawet Bill Frisell czy Dave Douglas. Potem impet na bodaj cały rok osłabł tak, że można było podejrzewać, że katowicka Hipnoza wraz z jednym z najciekawszych koncertowych cykli „Jazz i Okolice” bez ostrzeżenia i na trwałe zniknie ze sceny. Aż tu nagle okazuje się, że niekoniecznie, co więcej wraz koncertem zespołu Edge, jednym z trzech jakie grupa dała w Polsce klub powraca na jazzową mapę w świetnym dawniejszym stylu. Oby tylko nie było to jednorazowe zdarzenie i oby udało się na powrót zgromadzić wokół katowickiej sceny rozproszoną publiczność.

Co to grupa Edge to pewnie już czytelnicy Jazzarium.pl wiedzą, ot choćby z recenzji jej najnowszej płyty zatytułowanej „Crossroads Unseen”. Nie ma więc powodu, aby wszystko to powtarzać. Trzeba jednak koniecznie odnotować rzecz następującą. Edge to formacja, która niebywale zyskuje w sytuacji koncertowej. Zresztą prawdę powiedziawszy można było się tego spodziewać. Spora część proponowanej przez zespół muzyki, ma bowiem ścisły związek z brzmieniem i nie chodzi mi tylko o idę brzmienia zespołu, ale naturę i charakter brzmień poszczególnych instrumentów. Podczas występu na żywo, kiedy kontrabas jest jeszcze bardziej kontrabasem, a przebogata faktura brzmień trąbki, kornetu, flugelhornu czy w końcu skrzypiec, altówki oraz perkusji wyłania się w jaśniejszym świetle, to i tak misterna architektura kompozycji Hwanga wydaje się wreszcie kompletna i dopełniona. Rzecz tym bardziej zdumiewająca, że przecież wsłuchując się w materiał pomieszczony na płycie nie odczuwa się jakichkolwiek brzmieniowych uchybień czy niedostatków.

Regułą jest niemal, że przekaz na żywo ma tę brzmieniową aurę, która nawet na najlepszych kompaktowych rejestracjach wyjawia się tylko w zarysie. Tak więc usłyszenie Edge, która przyjechała na polskie koncerty dokładnie w takim samym składzie, w jakim działa już od sześciu lat, a więc z Jasonem Kao Hwangiem, Taylorem Ho Baynumem, Kenem Filliano i Andrew Drury było wielkim estetycznym przeżyciem. Było także dla mnie spełnieniem dawnego już przekonania, że jest to jedna z najciekawszych i najbardziej inspirujących formacji, jakie w ostatnich latach miałem okazję poznać.

Zazwyczaj w tym miejscu w relacjach z koncertów następuje długie opowiadanie o tym kto, w jakiej kolejności w poszczególnych utworach grał solo, kto i jakimi środkami wypełniał niekiedy bardzo misternie skonstruowaną formę utworów, a w końcu też jak doskonałym wirtuozem w swojej klasie jest każdy z członków grupy i czy publiczność reagowała na taki muzyczny spektakl odpowiednio brawurowo. Teraz tego nie będzie, no może poza odnotowaniem, że publiczność wydawała się szczęśliwa mogąc zażywać tej muzyki prosto, że źródła. Nie będzie tego także, ponieważ Edge gra muzykę, której lepiej jak najczęściej słuchać niż o niej zbyt kwieciście rozprawiać. Za każdym razem opowiadanie takie przekaże zaledwie mały ułamek wrażeń jakie niesie ona ze sobą w rzeczywistości. Bez dwóch zdań warto było czekać sześć lat na ten koncert. Bardzo warto!