Ćwiczenie z improwizacji

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Daniel Radtke / instagram

Lubię koncerty, podczas których muzyka nie jest gotowa - zamknięta, zaplanowana, przygotowana. Kiedy na scenie wydarza się proces, zmaganie, poszukiwanie. Wtedy mogę czuć się jej, niemalże równoprawnym - razem z muzykami - uczestnikiem. Tak jak oni muszę w skupieniu słuchać, śledzić siatki mapy, która odkrywa się gdzieś przed nami. Nasłuchiwać echa myśli jednego muzyka w grze drugiego czy trzeciego. I tak było wczoraj, podczas koncertu trębacza Kamila Szuszkiewicza i perkusistów Huberta Zemlera i Piotra Dąbrowskiego w warszawskim Pardon, To Tu. Ale…

Z jednej strony ktoś mógłby powiedzieć, że muzyki improwizowanej nie należy oceniać, wartościować, porównywać. Jaka ona jest widzi każdy, kto jest na sali tu i teraz. To pewne wspólnotowe, ulotne przeżycie, które nie ma na ogół celu - skończonej muzycznej całości. Dobra… Ale jednak…

Wczorajszy koncert był rodzajem kolektywnej eskapady. Pytanie jednak gdzie się wyprawialiśmy - na Kanczendzongę, McKinley'a, Rysy czy też łaziliśmy po Bieszczadach. Mam wrażenie, że tym razem celem naszej podróży były okolice Wetliny.
Można było mieć wczoraj poczucie, że muzykom brakuje pewności siebie - poczucia, że gotowi są wspiąć się na naprawdę poważne wysokości. Publiczność zaś była gotowa złapać ich nawet gdyby odpadli od ściany - co dla wspinacza jest, przyznacie, sytuacją niezwykle komfortową. I nie była to z pewnością kwestia braku umiejętności. Wszak cała trójka to doświadczeni na wielu polach muzycy. Chciałoby się usłyszeć w ich grze brawurę, pewność w prowadzeniu nas w nieznane. Tą, która ekscytuje nas w muzyce największych mistrzów improwizacji.

Oczywiście, że gdy przychodzi być na scenie, jak lubi podkreślać Wayne Shorter: in the moment, należy do tego bycia doskonale się przygotować. Doskonale - to często znaczy latami zbierąc doświadczenia w oczekiwaniu na nieoczekiwane, w rozwijaniu własnego muzycznego języka, przyswajania i odrzucania elementów współczesnego muzycznego świata i tworzenia z nich  czegoś własnego.

Wczoraj słychać było wiele muzycznych pomysłów, które jednak nie chciały jakoś zostać wykorzystane. Były więc i groovy, były bardziej skomplikowane rytmiczne struktury, połączone w repetytywne cykle (Zemler). Z drugiej strony były brzmieniowe eksperymenty - na czele z grą na szyszce i kawałkach papieru (Dąbrowski). Po między nimi zaś co jakiś czas zasadzały się melodie i pojedyncze pociągnięcia dźwiękowym pędzlem - na trąbkce a pod koniec koncertu na pianinie (Szuszkiewicz). Nie było jednak wystarczająco wiele wiary w to, że to, co tu i teraz wydarza się na scenie jest właśnie najważniejszą rzeczą na świecie - a przecież po to przyszliśmy. I przyjdziemy ponownie. 

Koncert ten był po części znamienny dla tego co w ogóle wydarza się na naszej scenie - scenie, na której rozsypały się prawie wszystkie zespoły, za to jak grzyby po deszczu wyrastają nowe projekty. I nie chodzi tu o to, że te pierwsze są cacy a te drugie be, jednak ożywczość i odświeżająca moc spontanicznego przedsięwzięcia nie zastąpi regularnego toczenia muzycznego kamienia pod górę. I jasne jest, że zespołom nasz dzisiejszy rynek nie sprzyja. Ile tras może zagrać? Ile razy wystąpić w klubie - bez magicznej naklejki "premiera", "jedyny koncert" itp.  Jednak nie chodzi tu o to kto zagra najgłośniej, najdłużej, najbardziej free - wprost przeciwnie: o to kto swoją muzyją najpiękniej zbuduje te "spontaniczną architekturę". A do tego sam projekt może nie wystarczyć.