Wolfgang
Obok Stefona Harrisa z San Francisco Jazz Collective, Warren Wolf jest czołowym wibrafonistom swojego pokolenia. U progu życia, co jest niemal jednoznaczne z początkiem uprawiania muzyki, do jego największych autorytetów należeli Bach, Beethoven, Mozart, Paganini, Brahms, Vivaldi czy Szostakowicz. Jak to zwykle bywa, klasyczne wykształcenie okazało się dla amerykańskiego muzyka fundamentem dla jazzowych poszukiwań. „Wolfgang” jest jego drugim albumem wydanym przez Mack Avenue Records, na którym występuje w charakterze lidera. Zdaje się, że również ciekawą metaforą i podsumowaniem dotychczasowej działalności. Swoją drogą, w tej sforze więcej jest groźnych wilków, na czele z Christianem McBridem, co nie zmienia faktu, że jestem odrobinę zawiedziona ostatecznym kształtem albumu.
I od tego należałoby zacząć. Warren Wolf swoją obecną pozycję w świecie jazzu wypracował współtworząc projekty wybitnego basisty Christiana McBride’a. To u jego boku dał się poznać jako znakomity sideman. Nie dziwi więc w nagraniach obecność szlachetnego w swym brzmieniu basu, którego struny wprawia w ruch nie kto inny, jak trzykrotny zdobywca nagrody Grammy. W tym miejscu warto również zwrócić uwagę, że obok Aarona Diehl’a, który wziął udział w pracy nad ostatnim albumem wibrafonisty, Wolf jest jednym z gorętszych nazwisk Mack Avenue Records.
W historii jazzu wibrafon nie należy do najbardziej popularnych instrumentów i ma stosunkowo krótką historię względem tradycyjnego jazzowego „stuffu”. Niemniej jednak kto z nas choć raz nie uległ Bobby’emu Hutchersonowi, Joe Lock’owi, Steve’owi Nelsonowi czy Stefonowi Harrisowi? A jeśli uległ, to z pewnością ma świadomość, że w tej materii sporo jeszcze nieodkrytych smaczków.
Album zawiera 9 kompozycji, spośród których 6 to autorskie utwory Warrena. Biorąc pod uwagę, że do tej pory muzyk nie miał okazji specjalnie zaprezentować swoich dokonań na polu kompozycji, album słucha się z wytężoną uwagą i ciekawością. Niestety nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Wolf za bardzo skoncentrował się jednak na tworzeniu melodii. Dominują motywy blues’owe, obok których – jak przystało na człowieka „z klasyczną przeszłością” – wibrafonista umieścił na piedestale dwa utwory o zdecydowanie klasycznym rodowodzie. Mowa o utworze „Wolfgang” oraz przekornym „Annoyance”. Wykonanie jest dość ciekawe, przede wszystkim ze względu na nisko nastrojony bas, który jest kanwą dla lekkich fraz duetu Wolf – Diehl. Niemniej jednak oczekiwałabym pewnego rodzaju drapieżności, której niestety w żaden sposób nie mogę stwierdzić. I to nie tylko w utworach – nazwijmy je konsekwentnie „klasycznych” – tych, które tym bardziej tego by wymagały, pozostawiających znaczne pole do improwizatorskich popisów – niestety też nie szczególnie. Trochę to grzeczne i ładne. I niech każdy sam zastanowi się czy to komplement…
Nieuczciwym byłoby przyznać, że album wywołał u mnie ledwo uczucie sympatii. O nie. Wrażenia pełni, zgrania, zespołowej „myśli”, która rzuca światło na znakomity wykon, doświadczyłam słuchając “Things Were Done Yesterday” oraz „Sunrise”. Uczucie niedosytu wywołuje być może zbyt duże oczekiwanie względem amerykańskiego wibrafonisty, ale z drugiej strony dlaczego nie oczekiwać maksimum od ludzi równie utalentowanych, co Warren Wolf? Zwłaszcza jeśli w ich otoczeniu pojawiają się wielkie gwiazdy, jak to miało miejsce na albumie „Wolfgang”. Osobiście, nie mogę się doczekać, by posłuchać muzyka w sytuacji koncertowej, by przeżyć jego muzykę, bo istotnie instrument, na którym gra otwiera umysł na wciąż nowe i niczym niezmącone jeszcze muzyczne doznania.
1. Sunrise; 2. Frankie and Johnny; 3. Grand Central; 4. Wolfgang; 5. Annoyance; 6. Lake Nerraw Flow; 7. Things Were Done Yesterday; 8. Setembro; 9. Variations Sur “Le Carnaval De Venise”
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.