Where Fortune Smiles
No to przyznaję się. Iwicki strzelił mi bramkę. Płyta jest sprzed ponad lat 40, brzmi cudownie, wspaniale, odkrywczo. Nic w zasadzie nowego (za wyjątkiem "eklektycznego jazzu" czerpiącego z wszystkich kultur) nie zdarzyło się od tego czasu. Znów będzie: Czapki z głów przed Johnem McLaughlinem. Płytę niegdyś wydała wytwórnia PRT z UK, a obecną, kompaktową jej wersję zawdzięczamy specjalizującej się raczej w jazzrocku (przynajmniej jeśli chodzi o jazz) wytwórni One Way Records. Materiał ten na CD ukazał się dopiero w roku 1993. I przez tyle lat byliśmy ubożsi o wersję kompaktową, jedną z lepszych płyt McLaughlina w jego długiej przecież karierze.
Ta płyta pochodzi z jej początków, z roku 1969. Wówczas McLaughlin przeniósł się do USA i nawiązywał właśnie współpracę z Lifetime Williamsa i był tuż tuż przed rozpoczęciem kikuletniej współpracy z Davisem. Na tej płycie próżno szukać dźwięków znanych tak z Lifetime, jak i elektrycznych płyt Davisa, z czy późniejszego fusion Mahavishnu. Jest tu natomiast bardzo energetyczny, akustyczny jazz, w pewnych koncepcjach nawiązujący do colemanowskiego free. Jazz agresywny, mocny. Z intensywnymi, energetycznie granymi solówkami. Zagrany w interesującym składzie (gitara elektryczna - saksofony - wibrafon - bas - perkusja), przez interesujących, nowatorskich na ówczesne czasy improwizatorów, których koncepcje grania, a szczególnie dojrzałość improwizatorska bronią się także w czasach obecnych. Na szczególną uwagę zasługuje John Surman - brytyjski wirtuoz saksofonów, który znany w Polsce jest przede wszystkim (ze względu na dostępność płyt) z późniejszych ECM-owskich propozycji, znacznie spokojniejszych w formie i treści. Również lider nie próżnuje budując bardzo ciekawe, zakręcone nieco improwizacje.
Warto zauważyć, że we wkładce, w której scharakteryzowany został każdy z uczestników sesji, a która jest przedrukiem z oryginalnego LP, zostało napisane, że z McLaughlinem jedynie Sonny Sharrock, Sonny Greenwich oraz Derek Bailey może się równać. Cóż wydaje się, że drogi muzycznego rozwoju owych czterech panów rozeszły się i to bardzo. Przy czym przyznaję, że zdanie to na wyrost nieco, bo kto to Sonny Greenwich i co robi obecnie - nie wiem. Interesujące jest również wykorzystanie wibrafonu przez Karla Bergera, gęste, intensywne faktury w niczym nie przypominają, gdy innych wibrafonistów. O kompetencji Dave Hollanda powiedziano już tyle, że powtarzałbym się jedynie. Mogę co najwyżej nadmienić, że już u progu swej kariery Dave Holland był wspaniałym muzykiem, co udowadnia m.in. ta płyta. Gra Stu Martina, nieco obecnie zapomnianego muzyka jest doskonale wkomponowana w ów ekstatyczny, energetyczny charakter tej muzyki. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że to przede wszystkim jego gra jest źródłem napędowym energii zawartej na tej płycie. Same kompozycje też w dalszym ciągu brzmią świeżo i interesująco - może jedynie temat pierwszego utworu jest nazbyt prosty, jakby rodem z innej bajki - z muzyki późniejszych zespołów grających ułatwiony jazz.
Cóż, nie będąc wielbicielem talentu McLaughlina - gorąco polecam tę płytę.
1. Glancing Backwards; 2. Earth Bound Hearts; 3. Where Fortune Smiles; 4. New Place, Old Place; 5. Hope
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.