The Thompson Fields
Nie mam co tego wątpliwości. Jestem uzależniony od muzyki Marii Schneider. Nieważne czy nagrywa płytę z orkiestrą smyczkową, symfoniczną, czy własną albo i cudzą, jazzową. Czy gra swoją muzykę czy inną (to zdarza się rzadko, poza koncertowym albumem „Days Of WIne And Roses wypełnionym standardami i rozczytaniem Evansowsko-Davisowskiego Sketches Of Spain, chyba niewiele takich przypadków miało miejsce), czy też komponuje z myślą o Lucianie Souzie czy Davidzie Bowie.
Chwyta mnie za gardło jej muzyka i już. Nie mam jak się bronić. I szczerze powiem bez znaczenia jest, że Maria nie wyważa już nią żadnych drzwi. Nie ważne, że nie za bardzo eksperymentuje, nie szuka niznanych totychczas brzmień, ani nie burzy podwalin dziedziny jaką jest kompozycja. W zamian za to surfuje w oceanie tego, co wymyśliła sama przed laty, z pomocą swoich wielkich poprzedników.
„The Thompson Fields” nie będzie więc zaskoczeniem, dla nikogo, kto zadurzył się w muzyce Marii. Jest wszystko za co ją, tę muzykę, kochamy. Potęga i impet dużego ansamblu, ale także jakiś cudowny balans pomiędzy rozmachem i delikatnością. Długa, płynna narracja, która, gdy zamkniemy oczy, wyświetla obrazy krain, tchnące spokojem, harmonią, ale nigdy nudą. Jest ta cudowna ilustracyjność, o której nie sposób pomyśleć, że choćby przez chwilkę wymaga obrazu, jako dopełnienia. Jest także ów fascynujący kolor instrumentacji, który czasami prowokuje myśl, że gdyby nie on, to wszystkie usłyszane melodie i harmonie w oka mgnieniu stały się banalne i sztampowe.
„The Thompson Fields” składa się z kompozycji, które powstawały długo, niespiesznie. Niektóre na zamówienie, inne bez takiego pretekstu. Przede wszystkim jednak składa się z wspomnień z lat dzieciństwa ubranych w dźwięki. Z obrazów pamięci, z czasów kiedy Maria Schneider jako dziecko jeszcze odwiedzała, waśnie tak nazywającą się farmę, rzuconą gdzieś w południowo-zachodnim krańcu Minnesoty. Zresztą żeby nie móc oderwać się od tej płyty, wcale nie potrzeba tej wiedzy. Wystarczy zasłuchać się w kompozycji „The Monarch And The Milkweed”, w wprowadzonym przez puzon temacie, a potem w jego magicznym solo rozciągającym się na powoli piętrzących się warstwach orkiestrowej aranżacji.
Bardzo dobrze jest zabrać się z Maria Schneider w tę jej cokolwiek sentymentalną podróż. A jeszcze lepiej powtarzać sobie ją co jakiś czas, choćby po to, żeby poczuć, że czas może płynąć innym niż codzienne tempo i wcale nie musi być agresywny, żeby być ciekawym, ani krzyczący, aby stać się wyraźnym.
Walking By Flashlight; The Monarch And The Milkweed; Arbiters Of Evolution; The Thompson Fields; Home; Nimbus; A Potter's Song; Lembranca
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.