Genus Envy
Przyznam, że płytę Hortona nabyłem bez przesadnego entuzjazmu i to po zgoła roku funkcjonowania jej na polskim rynku. Zachęciła mnie recenzja Maćka Karłowskiego - nie jeden raz okazywało się, że mamy zbliżony gust muzyczny. Faktem, że po tę płytę, “idąc śladami” muzyków z grup Andrew Hilla czy Jane Ira Bloom winienem sięgnąć wcześniej. “Co się odwlecze to nie uciecze” mówi polskie przysłowie. Fakt. Jedyna różnica, jakby miała ona jakieś znaczenie, to fakt, że nie wiedziałem wcześniej, że w roku 1999 ukazała się tak znakomita płyta. I co z tego wynika? Nic. W plebiscytach nie biorę udziału, m.in. z tej przyczyny, by nie pominąć jakiejś wybitnej płyty, której po prostu nie znam.
Wracając do Hortona - Genus Envy to jest jego DEBIUT!!! W wieku 39 lat! Może warto było czekać, bo to co ukazuje płyta jest ze wszechmiar kompetentne. Lubię taką muzykę: dużo dęciaków z przodu i sekcja, która niekoniecznie realizuje tzw. jazzowy walking, ale która zaznacza swą obecność stale. Tu tak jest. Słyszymy znane z autorskich albumów zaśpiewy saksofonowe Jane Ira Bloom (dlaczego do jasnej cholery nikt nie chce zauważyć tej babki!), wspaniale raz kontrastujące, innym razem wspierające trąbkę i skrzydłówkę Hortona. Po wstępie do 3 utworu jest taki moment, kiedy do gry wchodzą wszystkie dęciaki przez chwilę pozostając bez akompaniamentu i ten moment jest chyba kwintesencją sposobu realizacji muzyki na 3 dęciaki przez Hortona. Ta chwila jest cudowna. Chwilo trwaj! Faktem jest jednak, że takiej muzyki nie wytrzymałoby się przez cały album zawierający bądź co bądź środkową odmianę współczesnego jazzu, stąd Horton umiejętnie dozuje napięcia: mamy kwartety, kwintety i sekstety. Sekstet jest doprawdy wspaniałym medium jazzowym: umożliwia realizację ciekawych zamysłów aranżacyjnych - wszakże w jednym sekstecie jest możliwych kilkanaście zespołów, z drugiej strony nie jest tak hałaśliwy, potężny jak big band.
Jeśli kiedykolwiek będziecie słuchać tej płyty - a mam nadzieję, że tak się stanie - zwróćcie uwagę na dojrzałość poszczególnych muzyków tworzących sekstet Hortona. To nie są postaci z pierwszych stron gazet! To nie są modni artyści! Ale... są wspaniali. Wspomniana już Jane Ira Bloom, która wypracowała swój własny ton, swój łatwo rozpoznawalny sposób grania. Basista Ben Allison - posłuchajcie, co on gra - podejrzewam, że gdyby odfiltrować tę muzykę i pozostawić jedynie Allisona, to i tak, taka płyta na bas solo byłaby ciekawa. Tenorzysta John McKenna chyba najmniej przypadł mi do gustu, odstając nieco od pozostałych muzyków “frontowych” indywidualizmem. O ile Horton i Bloom, a także Allison grają swoim własnym dźwiękiem, to McKenna jednak chyba nie. Choć mogę się mylić, ale wydaje mi się, że pośród tenorzystów niczego nowego nie wnosi.
Niestety niewiele mogę powiedzieć o pianiście - sposób jego nagrania jest taki, że prawie go nie słychać. O grze Rosenzweiga w zasadzie mógłbym powiedzieć jedynie tyle, że jego gra jest niezwykle kompetentna; nie wybija się na plan pierwszy, ale cały czas puls przez niego wybijany (nb. dość ciekawe rytmy) jest odczuwalny. No i sam lider - mistrzostwo świata - własny ton, własne granie, no i w końcu niebanalne wcale własne kompozycje i prawdopodobnie jeszcze aranżacje. W tej muzyce ponownie zaciera się granica pomiędzy tym, co skomponowane a tym, co wyimprowizowane przedstawiając współczesny jazz w swej najlepszej postaci. Wielkie brawa Panie Horton!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.