Something’s Coming
Hej fani elektrycznego Milesa. Oto album z epoki, która na pewno zainteresuje fanów „Get Up With It”, „Jack Johnson” i pozostałych płyt z tego klimatu. Japoński trębacz wziął do składu paru muzyków od Davisa i zagrał secik inspirowany jego muzyką. Tak bardzo inspirowany, że początkowo brzmi jak zerżnięty.
Na początek pociągnijmy jeszcze kwestię tego podobieństwa. Japończycy mieli niezwykle silne parcie na kopiowanie czy to Davisa, czy to Hancocka, czy to Coltrane’a. Niezrozumiałe i nachalne naśladownictwo ma jednak swój urok. Bo czy przypadkiem nasza współczesna cywilizacja nie cierpi na straszliwy syndrom oryginalności i samodzielności? Czyż wszystko nie musi być nowe, świeże, łamiące schematy? A przecież przez wieki oznaką kunsztu i talentu było naśladowanie mistrzów.
Wróćmy jednak do czasów współczesnych i przypomnijmy sobie te dziesiątki, może setki płyt nijakich. Jest kontrakt, jest zespół, jest potrzeba – nagrywamy album. A na nim niepotrzebne, autorskie kompozycje albo tandetne covery, które przyprawiają o ból zębów. Zresztą ostatnim razem opisywałem album Reggiego Lucasa, występującego także i tu gitarzysty, który w przypadku solowej płyty nie miał do powiedzenia prawie nic ciekawego.
Shunzo Ohno proponuje nam powtórkę z Milesa. Początkowo czułem się zażenowany tym jak bardzo jest to podobne do muzyki Davisa. Ale jest też druga strona medalu. Przecież nieraz chętnie słuchamy muzyki podobnej do czegoś, co nam się bardzo podoba. A tak się złożyło, że Milesa nie miał praktycznie żadnych kontynuatorów w Stanach. Jeśli więc nachodzi nas ochota na większą dawkę tego elektrycznego łomotu, z pomocą przychodzi właśnie takie „Something’s Coming”.
Tak jak u Milesa, filarem płyty są dwa długie kawałki. Odarte co prawda z tej tworzonej przez liczną gromadkę intensywności i hałasu, ale jednak identycznie transowe. Gęste riffy Lucasa, wyrazisty, ale stateczny bas, naprzemienne ataki dźwiękami organów, klawinetu i elektrycznego piana, a w końcu bardzo żywiołowo i inteligentnie prowadzona przez Roya Haynesa perkusja pozwalają nam swobodnie odpłynąć. Bez skupiania się na tym, że wszystko to gdzieś już słyszeliśmy.
Oczywiście jest i trąbka, być może najsłabszy element tej układanki, co jest w zasadzie niezłym osiągnięciem. Dramatu nie ma, Ohno grać potrafi, a momentami ma nawet urokliwy, wysublimowany ton, ale mimo wszystko aż za bardzo stara się wejść w te spokojniejsze rejestry Milesa. A przecież nawet Davis lubił zaszaleć z ostrością i nieprzewidywalnością gry, a przez pewien okresu nie odklejał nogi od efektu wah-wah. Najciekawiej za to prezentuje się oprawa instrumentów klawiszowych, oderwana od milesowskiej siermięgi… choć i tu Ohno zaskakuje swoją wiernością muzyce mistrza.
Na płycie są także dwa utwory krótsze. Jeden z nich to długie solo przy akompaniamencie organów. Tak samo mrocznych, ciężkich i męczących, jak na „Get Up With It”. Cóż, droga naśladowcy może przynieść zarówno kreatywne, jak i całkiem bezsensowne pomysły. Krótszy utwór numer dwa, „You Dig That?” to z kolei przyjemny, funkujący przerywnik, który intrygująco zostaje nagle urwany.
Przygoda w „wykopywanie” japońskiego fusion tym razem zakończyła się może nie sukcesem, ale na pewno powodzeniem. Wizyta Japończyka w 1975 roku w Nowym Jorku przyniosła zestaw kilku solidnych kawałków w stylu, którego prawie nikt poza Davisem nie uprawiał.
1. Something’s Coming; 2. You Dig That?; 3. I Remember That It Happened; 4. But It’s Not So
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.