SF Jazz Collective plays Stevie Wonder
Prawdę powiedziawszy to ja chyba nie powinienem recenzować płyt zespołu San Francisco Jazz Collective. Nie powinienem tego robić ponieważ to co mam na ich temat do powiedzenia to nie recenzja, ale radosna erupcja najróżniejszych entuzjastycznych myśli podsycana dodatkowo świadomością, że na co jak co, ale na albumy tej formacji nie dość, że trzeba długo czekać zanim kilka urzędów pocztowych upora się z jej dostarczeniem, to jeszcze wydatnie obciążają kieszeń. No tym razem przyznam się bez bicia, że materiał muzyczny dotarł do mnie bez kosztów, bowiem udostępnił mi go zaprzyjaźniony muzyk. A tak swoją drogą ciekawe czy zgadniecie jego nazwisko. Jeśli tak, to jego najnowsza płyta powędruje do tego, który najszybciej udzieli prawidłowej odpowiedzi. Wystarczy tylko wysłać mejla na adres jazzarium@jazzarium.pl
Radość jednak jak to zwykle z płytami SF Jazz Collective bywa nie będzie trwała długo, bowiem już po pierwszym przesłuchaniu okazało się, że choć muzyka spokojnie spoczywa na dysku i można do niej w każdej chwili sięgnąć, to jednak nie ma to jak oryginał i znowu kilkadziesiąt amerykańskich dolarów z konta zniknie.
I niech znika. Albumy SF Jazz Collective są w moim odczuciu tego warte, jak mało co. Najnowsza płyta zespołu, jak zapowiadaliśmy kilka miesięcy temu jest poświęcona muzyce Steviego Wondera. W historii zespołu album to wyjątkowy. Pierwszy raz bowiem kolektyw z Zachodniego Wybrzeża sięgnął po muzykę kompozytora nie kojarzonego z jazzem. Ornette Coleman, John Coltrane, Thelonous Monk, Mc Coy Tyner, Herbie Hancock, w 2010 roku Horace Silver to tak, ale żeby sięgać po materiał Wondera i to z lat 70. kiedy na świecie królowała muzyka funkowa to już chyba lekka przesada. O zgrozo usłyszałem nawet opinię i to z ust dobrze osłuchanego melomana, że chyba słynnym Amerykanom kończą się jazzowi kompozytorzy, że teraz posiłkują się materiałem nieomal popularnym albo po prostu ulegli komercjalizacji. Bo przecież jest jasne, że na świecie łatwiej sprzedać funkującego Steviego Wondera niż klejnoty jazzowej kompozycji takiej osobistości jak Monk.
Cóż, bredniom granic jak widać nie ma. Na szczęście w San Francisco Jazz Collective tego typu problemy nie znajdują wyznawców i oto w końcówce 2011 roku dostaliśmy kolejny trzypłytowy album, który w sposób wydatny dowodzi, że gdy istotą wcale nie musi być materiał wyjściowy, ale klasa i sztuka wykonawcy. Oto więc osiem kompozycji Steviego Wondera, każda z aranżacji innego muzyka z grupy poddana została nazwijmy to dekonstrukcji. W najmniejszym stopniu poddane jej zostały słynne „Superstition” i trochę mniej słynne „My Cherrie Amour”. Pierwsze w aranżacji tegorocznego laureata stypendium McArthura Miguela Zenona, drugie saksofonisty tenorowego Marka Turnera. Pozostałe kompozycje zostały rozmontowane i złożone na nowo przybierając niekiedy , jak w przypadku otwierającej całość, a zadedykowanej Duke’owi Ellingtonowi kompozycji Wondera „Sir Duke”, formę nawet obszernych jazzowych suit.
Zadziwiające jest na jak wiele muzyki potrafi zmieścić SF Jazz Collective w obrębie tych znanych przecież kompozytorskich formuł, jak różnorodny kontekst aranżerski dla nich znaleźć i w końcu też w jak chwilami nieoczekiwanej przestrzeni brzmieniowej je umieścić. To jest materiał do studiowania, może nie do klęczącego podziwu, ale na pewno do fascynacji.
Podziw za to należy się pozostałej części repertuaru, tej autorskiej, bo przecież wiadomo, że słynny kompozytor na afiszu to w SF Jazz Collective to również dobry pretekst, aby pokazać utwory własnego autorstwa. I do wsłuchiwania się w nie zachęcam zdecydowanie najbardziej. Wspaniały nowoczesny jazz, bogaty w pomysły brzmieniowe, niebanalny w warstwie kompozycji i co ważne bardzo pod tym względem zróżnicowany. Wystarczy posłuchać po sobie choćby „Family” Avishai Cohena i napisanego przez Marka Turnera bardzo intrygującego „Orpheus”, żeby okazało się w jak szerokim spectrum potrafi grać ten znakomity band. Nastroje od rozmachu po refleksje, fragmenty pomyślane jako najróżniejsze konfiguracje instrumentalne od lekkich ażurowych duetów po zamaszyste, oktetowe układają się w każdym utworze w odrębną opowieść, a poszczególne utwory sprawiają wrażenie rozdziałów jakiejś większej narracji zmieszczonej w czasowych ramach prawie trzygodzinnego spektaklu. I to wszystko zostało zagrane na żywo, podczas koncertu w nowojorskim klubie Jazz Standards. O rany jak ja żałuję, że nie mamy wielkich szans posłuchać w Polsce tego zespołu w takich warunkach. Zresztą chyba w ogóle wizje na ich przyjazd giną gdzieś w ciemnościach zaniechania! Szkoda! Ale są płyty, a ta ze Stevie Wonderem, jest w moim prywatnym rankingu bardzo mocną kandydatką na płytę roku 2011.
DISC 11. “Sir Duke” – Stevie Wonder, arranged by Avishai Cohen2. “Do I Do” – Stevie Wonder, arranged by Eric Harland3. “Family” – Avishai Cohen4. “Blame It On the Sun” – Stevie Wonder, arranged by Mark Turner5. “Superstition” – Stevie Wonder, arranged by Miguel ZenónDISC 21. “Race Babbling” – Stevie Wonder, arranged by Robin Eubanks2. “Visions” – Stevie Wonder, arranged by Stefon Harris3. “Orpheus” – Mark Turner4. “Young and Playful” – Edward Simon5. “The Economy” – Matt PenmanDISC 31. “Life Signs” – Stefon Harris2. “Creepin’” – Stevie Wonder, arranged by Matt Penman3. “Metronome” – Robin Eubanks4. “More to Give” – Miguel Zenón5. “Eminence” – Eric Harland6. “My Cherie Amour” – Stevie Wonder, arranged by Edward Simon
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.