Road Shows vol. 3
Od 6 maja 2014 roku fani Sonny’ego Rollinsa cieszą się jak dzieci, bo ich idol wprowadził za pośrednictwem DOxy Records/OKeh czyli zarazem Sony Music swoją „Road Shows Volume 3”.
Słowo najnowsza jest tu może cokolwiek przesadzone, bo album tak naprawdę nie zawiera wcale muzyki nowej. Ale tej z kolei Sonny Rollins chyba nigdy raczej nie nagrywał, no może poza latami 50. ubiegłego wieku. Płyta nie zawiera także w całości nowych nagrań pana Rollinsa. Wypełniają ją bowiem utwory nagrane pomiędzy 2001 i 2012 rokiem, zarejestrowane podczas tras koncertowych od Japonii, przez Francję po USA.
Ale to akurat zupełnie nie jest żadnym mankamentem. W ogóle trudno znaleźć u Sonny’ego Rollinsa mankamenty. W przypadku tej płyty, podobnie zresztą jak i poprzednich dwóch woluminów „Road Show”, największym o wiele większym są okładki, których bazarowość, trochę żenuje, ale prawdę powiedziawszy to również znaczenie ma minimalne. Obawiam się także, że podobnie jak poligrafia, kompletnie bez znaczenia jest także, jakie kompozycje zmieściły się na płycie i nie żebym jakoś deprecjonował kompozytorskie talenty giganta (wszak pamiętam, że w 2010 r. został odznaczony medalem Edwarda MacDowella, jako pierwszy kompozytor jazzowy w historii).
Co zatem ma znacznie, może zespół, który dzielnie stał za saksofonistą w jego muzycznych podróżach? Też nie choć, sadzę, że dzielenie sceny z takim jazzmanem dodaje większych i sprawniejszych skrzydeł niż nie jeden wypity haustem Red Bull. A więc co?
W muzyce Sonny’ego Rollinsa najważniejsze jest, że gra ją Sonny Rollins. Clue tkwi w jego brzmieniu saksofonu, które nie chce ani trochę zatracić swojej krwistości, we frazie, cudownie surfującej po akompaniamencie sekcji, groovie, który buja tak samo rozkosznie i zawadiacko kiedy za plecami jest cały band, jak i wtedy, gdy pan Rollins zostaje na scenie sam.
Jest w jego grze cała historia jazzu, bo też i on sam jest jego historią. Liczy sobie dziś 83 lata i z uwagi na sędziwy wiek i niełatwe życie mógłby już tylko siedzieć i bujać się w fotelu i opowiadać jak to dobrze było dawniej. A on tymczasem wyjeżdża na drugi koniec świata i gra. I całe szczęście, że to robi, bo kiedy pozostawia zespół bez swojego ożywczego i stymulującego tonu, to z jazzu porywającego zostaje jazz znakomicie zagrany. A to wielka różnica.
Jaką więc nota dla trzeciej części dzienników z podróży Sonny’ego Rollinsa. Wysoka rzecz jasna, ale też nie kryjmy to muzyka, która już była i której kiedy Sonny’ego zabraknie żaden z jego koncertowych towarzyszy raczej nie poniesie dalej.
Biji; Someday I’ll Find You; Patanjali; Solo Sonny; Why Was I Born; Don’t Stop the Carnival
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.