Magg-Zelma czyli urzekjąca perspektywa obrzeży

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Co robi człowiek na co dzień zajmujący się muzyką podczas wakacji? Odwiesza na hak komputer? Chowa w szafie odtwarzacz płyt kompaktowych, demontuje gramofon, żeby się nie kurzył albo w ogóle odłącza cały sprzęt od sieci żeby go nie kusił? Niee!

Wakacje to czas prawie taki sam jak pozostałe dni. Dziesiątki festiwali, słuchanie zapowiedzi płytowych na jesień, niekiedy już gotowych albumów, które trafiają zanim jeszcze powąchają druk i nęcić będą wczesną jesienią, gdy tryby showbizenesu na nowo zazgrzytają i ruszą w corocznym pędzie namawiania słuchacza na wszystko. Taka to już jest rzeczywistość ludzi którzy oddali się w ręce muzyki. Bez dwóch zdań to bardzo fajna rzeczywistość, choć podaż jest znacznie większa niż popyt. A jednak w upale letnim pomiędzy spełnionymi i obiecywanymi wydarzeniami, jakoś zawsze znajduje się więcej czasu, żeby odpiąć od muzyki ten profesjonalny sznyt, dziennikarski obowiązek i zwyczajnie zajrzeć na półkę, poszperać w zakamarkach i powrócić do tego na co nie za było czasu przed wakacjami.

Lubię ten czas. Myśli wówczas krążą trochę inaczej. Ich ruchu nie wyznacza tak bardzo codzienna krzątanina. Dzieci rozkoszują się wakacjami, jeśli są starsze, w domu bywają rzadko, a mnie jakoś wówczas bardziej po drodze półki z płytami z kolekcji niż to sterty ledwie pobieżnie liźniętych nowości.
Zaskakujące rzeczy można wtedy znaleźć. W zaskakujące miejsca powrócić pamięcią. Przyznam szczerze, że kiedy nadchodzi ten czas lubię wracać do tych których już z nami nie ma. Nie żeby rozpamiętywać stare dobre czasy i utyskiwać na miałkość czasów teraźniejszych, ale żeby przypomnieć sobie zapach powietrza towarzyszący dawnym odkryciom, starszym fascynacjom i tak naprawdę muzyce, która w znacznej mierze zbudowała mnie jako dzisiejszego jej miłośnika. Stąd moje powroty do wielu starych mistrzów, których grają już gdzie indziej.

W tym roku impuls nadszedł jak zawsze pod koniec czerwca, a moje spojrzenie jak to nie raz wcześniej bywało powędrowało na górę półki gdzie w równym rzędzie spoczywają przykurzone nieco płyty z Lesterem Bowie. Lubię Lestera Bowie latem bardziej jeszcze niż jesienią kiedy pan w białym kitlu się urodził i kiedy wszyscy starają się pospiesznie przypomnieć sobie o nim. Znam te jego pogromadzone przez lata płyty chyba na wylot. Każda z nich coś znaczy. Każdej przypisałem jakieś ze swoich poza muzycznych wspomnień. Nie żeby je lepiej zapamiętać, ale dlatego, że słuchając zamkniętej w nich muzyki myśli same się pojawiły i już potem z muzyką związały się na zawsze.

Przerzucam grzbiety płyt, tych które nagrał z Art. Ensemble of Chicago i tych, które sygnował własnym nazwiskiem. Do obszernej dyskografii zbiorowi temu daleko, ale te najwięcej znaczące są. Jest Phase One, Urban Bushmen, wcześniejsze klasyki z katalogu Atlantic – Bapthizum i Fanfare For The Wariors oraz kilka klasyków wydanych w japońskim DIW. To te firmowane przez Art. Ensemble of Chicago. Nad nimi góruje pięciopłytowy box z czasów kiedy ta legendarna formacja jeszcze nie miała swojej nazwy, ale gdy idee Great Black Music już były skrystalizowane, a Roscoe Mitchell, Joseph Jarman, Famoudou Don Moye, Malachai Favors i Lester Bowie wykuwali koncept Chicagowskiej drugiej awangardy. Podobno w tamtym czasie tropiący wszelkie artystyczne eksperymenty John Cage odwiedzał młodych kontestatorów w ich dusznych, zaciemnionych i przyciasnych salkach prób bacznie przysłuchując się jakimi drogami podąża ich twórcza wrażliwość.

Oprócz nich jest także „The Great Pretender” nagrany z inną szalenie ważną choć może dla wielkiej historii jazzu mniej znaczącą formacją Brass Fantasy. Są w tym zbiorze również płyty, które Lester nagrywał albo pod swoim nazwiskiem jako cześć składu. Takich okazjonalnych konfiguracji, w jakie wchodził było sporo. Niektóre wśród zbieraczy doczekały się statusu białych kruków. Nie za każdą dałbym obciąć sobie rękę, ale jest jedna, która nieodmiennie wprowadza mnie w stan raz to melancholii, raz uniesienia, a kiedy indziej w niezachwianą pewność, że jeśliby tak naprawdę chcieć dowiedzieć się kim był Lester Bowie i trzeba byłoby wybrać jedną tylko płytę to chyba sięgnąłbym właśnie po nią. No właśnie sięgnąłbym, gdyby nie okazało się, że tej właśnie na półce nie ma. A przecież była! Przez lata w postaci czarnej płyty, potem na kompakcie wydanym lichutko, z brzydką okładką i paskudnym plastikowym etui. A teraz o zgrozo zniknęła! Hmmm, pewnie pożyczyłem ją komuś nieopatrznie i jakoś tak się stało, że zapomniałem się o nią w ferworze co i raz przychodzących nowych płyt upomnieć a pożyczający pewnie w niemniejszym ferworze swoich spraw zapomniał komu powinien był ją zwrócić.

Co ciekawe album ten wcale nie powstał na początku jego kariery Lestera. Kiedy nieistniejący już dziś label Sound Aspects tłoczył ją na winylu Lester był już gwiazdą. Dał się poznać nie tylko jako zawadiacki i tajemniczy magik z za Oceanu, ale dobrze znany w Europie szef zdumiewającego laboratium jakim było AEC. To był 1986 rok. Niemiecka oficyna wydawnicza sięgnęła po nagranie z końca roku poprzedniego. Zarejestrowane w klubie One Flight Up w Chicago ledwie kilka miesięcy wcześniej w grudniu 1985 roku. Firmował je wówczas Kahil El Zabar – kapłan chicagowskiej awangardy, człowiek uznawany przez wielu za prawdziwego ducha chicagowskiej sztuki pod nazwą, znaną miłośnikom chicagowskiego grania, Ritual Trio. Obecny był także Malachi Favors. Potem to trio już nigdy więcej nie wystąpiło w takim składzie, a przynajmniej nie ma na to dowodów nagraniowych.

Przez lata nakłady i płyty winylowej, i jej kompaktowej edycji wyczerpały się, i dopiero niedawno w 2014 roku muzyka tria pojawiła się raz jeszcze na CD, tym razem pod tytułem Magg-Zelma, tak na marginesie zaczerpniętym z jednej z kompozycji Art. Ensemble Of Chicago wydanej na płycie………….. Obyło się bez szczególnych anonsów prasowych, tak jakby już samego zamysłu reedycja skierowana była wyłącznie do najbardziej zagorzałych fanów awangardy z Wietrznego Miasta. A może także dlatego, że wydawnictwo to w swojej przykrej ubogości może sprawiać wrażenie, jakby wyprodukowane zostało trochę za plecami i muzyków, i ich spadkobierców, i pierwszego jej wydawcy. Kto wie? Ostatecznie przecież dziś mało kto interesuje się tak wąską niszą jak druga chicagowska awangarda i wcale niewykluczone, że koszt pracy prawnika mającego wyegzekwować należne zadość uczynienie byłby wielokroć wyższy niż finansowe możliwości wydającego.

Grunt jednak, że płyta, choć z podejrzeniem nieoficjalności, jest dostępna i nie zrujnuje niczyjego budżetu. Zawiera ledwie 43 minuty muzyki nie podzielonej na utwory, sprawiającej wrażenie powstałej w wyniku jednorazowo zapalonej przez siłę wyższą iskry, która albo zapłonie jasno albo zapomniana zgaśnie po krótkiej chwili. Na szczęście nie zgasła. We One Flight Up było paliwo i dała o sobie znać opatrzność każąca komuś włączyć magnetofon i ocalić to zdarzenie od zapomnienia   Był wówczas 3 listopada 1985 roku, w klubie zgromadziła się nieliczna, ale sądząc po intensywności braw nieprzypadkowa publiczność. Nie było wstępów, przedstawiania muzyków. W pewnej chwili muzycy zaczęli grać i prawdę powiedziawszy nie założyłbym się, że wiedzieli gdzie dokładnie ma ich zaprowadzić muzyka. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek swoją muzykę chcieli tak szczegółowo planować. Od planowania byli inni. Tego samego roku w studiu nagraniowym RCA nagrana została słynna płyta „Black Codes From Underground”, a świat jazzu zajęty był śledzeniem bardzo ściśle zaplanowanej w biurach Columbii kariery gniewnego i bardzo aroganckiego Wyntona Marsalisa, a także pikantnymi newsami o jego słownych i nie tylko słownych potyczkach z wielkim Milesem Davisem.

Lester Bowie, Kahil El Zabar i Malachai Favaors działali na marginesie wielkiego jazzowego przemysłu i mieli ten cudowny luksus puszczania wodzy fantazji do woli, nie bacząc na marketingowe wskaźniki i plany estetyczne wydawców. Co jednak szczególnie ciekawe ich wspólne granie, choć mogło takim się stać, wcale nie przybrało formy dźwiękowej kaźni, z której zasłynęło wielu muzyków w kręgu free jazzu. Ba wyposażonym w nią można by nawet chyba zaryzykować podjęcie się rozkochania słuchaczy w muzyce prawdziwie wolnej i że wolność w ogóle nie musi być utożsamiana z dźwiękową agresją. Przez trzy kwadranse nieomal toczy się tu raz to bardzo refleksyjna i pełna zadumy, kiedy indziej wartka narracja, kompletnie uwolniona od jakichkolwiek stylistycznych przymusów. Muzycy idą za sobą i sprawiają, że słuchający nie wiedzieć kiedy sami w ślad za nimi wyruszają w podróż. Nie wiem czy dobrze się bawią, ponieważ to granie nie dzieje się ani dla zabawy, ani nie po to, by w prosty sposób umilić ludziom spędzanie cennego czasu po pracy. Choć bez agresji i wojowniczego kaznodziejstwa namawia do pomyślenia o tym, że muzyka to przecież nie tylko świat wyglancowanych dźwięków pozwalających uszom wygodnie rozeprzeć się w fotelu, ale także ważny głos na drodze do uczynienia słuchacza człowiekiem myślącym, uważnym, empatycznym i z czasem może też niegłupim. 

Z troskliwie wybieranych dźwięków raz to olśniewająco pięknych, raz tak po ludzku niedoskonałych muzycy opowiadają historię, obok której od lat nie potrafię przejść obojętnie. I nie chciałbym kiedykolwiek obojętnie przejść. Znajduję w niej przestrzeń, oddech, jakiś po trosze ludowy, po trosze erudycyjny powab, któremu nieustannie lubię ulegać. Jeśli muzyka jest mową dźwięków to w takim świecie znaczeń warto zamieszkać na zawsze.  Tym bardziej, że towarzyszy jej czar uczestnictwa w czymś, co niełatwo spotkać, a co ma charakter wprost magiczny.