A World View by Trevor Watts
Zawsze rozumiałem słowo Moiré w prosty sposób. Oznaczało, że dwa lub więcej pomysłów może tworzyć trzeci i tak dalej, w tym przypadku w uchu lub w oku patrzącego. To, co widzisz/ słyszysz, jest tym, co widzisz i słyszysz. Oparłem pisanie muzyki na zazębiających się pomysłach (..) muzykę tę często nazywano minimalistyczną. Ale nigdy o tym tak nie myślałem. Rytm zawsze był bardzo ważny, a rytm ze swej natury jest w pewnym sensie moiré, czyli prosty i można go nazwać minimalistycznym. Zatem najważniejsze dla mnie wpływy czerpałem z tradycyjnej muzyki afrykańskiej, z samych jej korzeni.
Trevor Watts – legenda muzyki improwizowanej, zarówno bardzo swobodnej, jak i silnie osadzonej w jazzowych korzeniach – jest aktywnym muzykiem od połowy lat 60. ubiegłego stulecia. W roku ubiegłym Fundacja Słuchaj zaprezentowała światu pięciopłytowy box artysty, zrealizowany z okazji delikatnie spóźnionych obchodów 80. rocznicy jego urodzin. Zawarta tam muzyka wydaje się być szczególnie cenna, albowiem prezentuje dokonania artysty na polu muzyki nieco oddalonej od gatunkowych konotacji, z których znamy Wattsa najlepiej.
A historia artystycznej drogi Trevora jest następująca: po zbudowaniu wspólnie z Johnem Stevensem, Paulem Rutherfordem i całą czeredą innych wspaniałych muzyków idiomu muzyki swobodnie improwizowanej pod szyldem Spontaneous Music Ensemble, po prowadzeniu przez ponad dekadę jazzowej formacji Amalgam, muzyk w okolicach 1980 roku skierował swoje zainteresowania ku muzyce definitywnie zakorzenionej w afrykańskich rytmach. Nazwał owo przedsięwzięcie Moiré Music, a jak je rozumiał, Czytelnicy dowiedzieli się z preambuły tej recenzji. Więcej okoliczności owego zwrotu stylistycznego Wattsa można poznać czytając rozbudowane liner notes, napisane przez niego samego i dołączone do wydawnictwa.
Upubliczniony kilka tygodni temu box nazywa się jakże stosownie A World View i zawiera muzykę osadzoną właśnie w takiej stylistyce. Kto nie zna tego fragmentu dorobku saksofonisty, ma ogromne szanse zakochać się po raz pierwszy, kto zna już inne dokonania Moiré Music, może doskonale pogłębić swoją wiedzę w tym zakresie, albowiem zaprezentowane na pięciu dyskach nagrania są premierowe, od razu śmiało sytuują się pośród najbardziej wartościowych nagrań tej stylistyki, a dodatkowo są świetnie wyprodukowane pod względem brzmieniowym, co nie było regułą przy poprzednich edycjach tej muzycznej przygoda Trevora. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak poznać wartość pięciu dysków boxu.
Trevor Watts’ Moiré Music Group - The Empty Bottle
W ramach wielkiego otwarcia boxu Watts zaprasza na koncert do słynnego chicagowskiego klubu The Empty Bottle. Pięcioosobowa grupa z udziałem latynoskich i afrykańskich perkusjonalii proponuje osiem kompozycji Trevora, które ponad dwie dekady temu rozgrzały do czerwoności publiczność zgromadzoną na koncercie. Trwał on blisko 72 minuty.
Oto prawdziwie ekumeniczna muzyka, która łączy w sobie afrykańskie rytmy (kreowane przez trzech muzyków), folkowy posmak śpiewu, prawdziwie rockową strukturę utworów, budowaną świetną gitarą basową, która zdaje się być tu nie tylko drogowskazem, ale i głównym ośrodkiem dowodzenia, wreszcie chwilami niemal free jazzowy saksofon, który choć podaje temat i melodyjnie podśpiewuje, jako jedyny ma prawo do niemal permanentnej improwizacji. Rytm, melodia, taniec i wspomniana improwizacja, to cztery składniki mocy Moiré Music, nie tylko tej edycji. A jeśli w tym kalejdoskopie barw i zdrowych emocji szukać magicznego, piątego elementu, to niech będzie nią bezpretensjonalność i radość płynąca z całego przekazu muzycznego.
Nagranie koncertowe z Chicago na ogół stawia na dość dynamiczne tempa, ale nie stroni też od kojących zszargane nerwy ballad z afrykańskimi śpiewami (utwór trzeci i ósmy). Z kolei w piątym utworze prawdziwy popis daje gitara basowa, która prowadzi jazzowo-funkowy groove godny Jaco Pastoriusa. Wreszcie warto zatrzymać się przy kompozycji numer sześć, najdłuższej na płycie, zbudowanej na fantastycznym brzmieniu polirytmicznych bębnów. A we wszystkich tych momentach, tak czy inaczej, króluje saksofon Wattsa - czasami jest to masywny, jazzowy alt, innym razem śpiewny i lekki jak pawie pióro, niemal folkowy sopran.
Enjambre Acustico Urukungolo
W podróż o dalece innych atrybutach, niż ta chicagowska, zaprasza nas Trevor na dysku numer dwa. Jesteśmy w Meksyku (choć momentami także w Londynie), a w roli głównej strunowy instrument afrykański urukungolo. Nad tym stworem o tysiącu twarzy i tyluż brzmieniach zapanować będzie próbował Gibran Cervantes. Obok w/w i saksofonisty na nagraniu słyszymy także wieloletniego współpracownika Wattsa, perkusjonalistę Jamie’ego Harrisa. Trio o nazwie własnej (przywołanej w tytule akapitu) wykonuje głównie kompozycje Meksykanina. Łącznie z jedną autorstwa Trevora, mamy tu dziewięć utworów i blisko 70 minut muzyki.
Urukungolo rzeczywiście brzmi na tej płycie niemal w każdym utworze inaczej. Jest oczywiście instrumentem typowo rytmicznym, często przypomina bas, ale feeria jego barw zdaje się nie mieć końca. Cała płyta jest niezwykle spokojna, czasami wręcz medytacyjna. Początkowo urukungolo brzmi jak harfa. Potem przeistacza się w delikatnie brzmiącą, akustyczną gitarę basową. Saksofon śpiewa wraz z nią, a całość opowieści kołysze się na wietrze, w wielkiej, otwartej przestrzeni prażącej się w słońcu. Raz za razem ów sielankowy nastrój dynamizuje perkusjonalista (pierwszy raz wpada w lekki trans już w utworze drugim). W kolejnej części nasz strunowiec przypomina dźwięki strun fortepianu, a przez większą część opowieści zdaje się decydować niemal o każdej frazie. W czwartej kompozycji trochę do wiwatu daje naładowany emocjonalnie saksofon altowy. W szóstej urukungolo brzmi, jak prawdziwa gitara basowa, która rządzi i dzieli na scenie. W siódmej opowieści z kolei królują afrykańskie bongosy, a strunowiec stawia tylko małe, ale jakże istotne dramaturgicznie stemple niskich częstotliwości. I tu znów muzyka zmysłowo wpada w trans i niesie nas na cudowne manowce nierzeczywistości. Tę efektowną brzmieniowo płytę kończy skromna ballada. Urukungolo rysuje melodyjny temat, a saksofon śpiewa ostatnie dźwięki na dobranoc.
Trevor Watts’ Moiré Music Drum Orchestra - Radio Lugano Broadcast
Powracamy do klimatów koncertu chicagowskiego. Tym razem jesteśmy we włoskim Lugano, cztery lata wcześniej. Grupa rozbudowana została do sześciu muzyków, a w jej nazwie pojawiło się określenie Drum Orchestra. Poza bazą instrumentalną poznaną na nagraniu z The Empty Bottle (saksofon, bas, perkusja) mamy aż trzech afrykańskich perkusjonalistów, który dużo śpiewają, a jeden z nich gra także na mbirze. Pośród dziewięciu kompozycji znalazł się jeden utwór tradycyjny oraz jeden skomponowany przez perkusjonalistę. Całość trwa prawie 85 minut (ostatnia część koncertu znajduje się już na dysku numer cztery).
Koncert z Lugano definitywnie przenosi nas już w samo serce Afryki. Brzmienie nabiera korzenności, jest bardziej surowe, chwilami nawet szorstkie. Szczególnie efektowne są otwarcia niemal wszystkich kompozycji, w których nie brakuje elementów prawdziwie swobodnej improwizacji. Duża rola przypada tu wokalistom, którzy wchodzą w dynamiczne dialogi z rozhuśtanym saksofonem. W wielu momentach dominuje obsesyjny niemal rytm, a narracja potrafi popadać w prawdziwe galopady. Są piękne, polifoniczne wokale (choćby start trzeciej części, śpiewany a capella). Jak zwykle bas dominuje i o wielu sprawach decyduje, ale zestaw trzech perkusjonalistów i drummer potrafią sporo namieszać w tym tyglu emocji, rytmów i śpiewu.
W drugiej części koncertu Orchestra sięga po więcej elementów jazzowych. Rola percussions zdaje się schodzić na dalszy plan, a lejce narracji przechodzą do rąk saksofonisty i perkusisty, wspieranego funkowym basem. W utworze siódmym robi się na tyle słodko i spokojnie, iż mamy wrażenie, że za moment usłyszymy aksamitny głos Stinga. Cały jednak koncert kończy się bardzo efektownym nagraniem, w trakcie którego africa roots wracają z pełną mocą, wspierane wyjątkowo masywnym brzmieniem gitary basowej (ale by to usłyszeć, trzeba zmienić dysk na czwórkę).
Trevor Watts & Jamie Harris
Gdy na początku dysku czwartego zakończymy odsłuch poprzedniego koncertu, od utworu numer dwa zaczyna się pierwszy z duetów, zawarty w niniejszym boxie. Do Trevora, tradycyjnie wyposażonego w saksofon altowy i sopranowy (ale także perkusjonalia), dołącza poznany na dysku drugim, perkusjonalista, Jamie Harris (będzie także używał głosu). Panowie grają kompozycje Wattsa (tu, w duecie w wielu momentach opierające się głównie na improwizacji), które powstały w latach 2004-2006, uzupełnione o jeden, bardzo świeży utwór z roku 2019 (przy okazji najdłuższy). Dysk czwarty trwa 64 i pół minuty, z czego część duetowa – 53 minuty.
Zestaw nagrań duetowych Jamie’ego i Trevora powstał w różnym czasie i wielu miejscach, ale zdaje się być najbardziej jednorodną stylistycznie i emocjonalnie płytą w boxie. Harris lubi tu dynamiczne wycieczki, często występuje w roli stymulatora kreatywności saksofonisty, nie stroni od pogłosu, dba także o narracyjne szczegóły. Trevor w tak wątłym towarzystwie ma mnóstwo miejsca dla swoich saksofonów i w pełni z tego korzysta. Choćby w piątej części dysku, wpada niemal w obsesyjny rytm improwizacji, wykrzykuje i tryska pomysłami na prawo i lewo. Na przeciwnym biegunie dynamiki sytuuje się utwór numer dziewięć (to właśnie nagranie z roku 2019!) – dużo w nim pogłosu, relaksacyjnej wręcz medytacji. Z czasem tempo nieznacznie wzrasta, a Trevor gra być może swoje najlepsze minuty w całym boxie! Także niebywale urokliwa jest część ostatnia. Harris plecie tu zmysłowe wokalizy w tle, ale na samym froncie dyktuje niezłe tempo. Sopran Trevora wpada w prawdziwą kipiel i doskonale podsumowuje ten duetowy epizod. Brawo!
Marc Hewins & Trevor Watts
Czas na finał boxu i dość świeże nagranie z roku 2014. Kolejny smakowity duet - Marc Hewins na gitarze elektrycznej, harmonicznej, także 12-strunowej oraz elektronice, Trevor Watts na saksofonie altowym i sopranowym. Panowie zagrają cztery długie improwizacje (całkiem swobodne!), które na płycie nazwali kompozycjami, ale chyba jedynie z rozpędu i troski o prawa autorskie. Całosć trwa 51 minut.
Nagranie Marca i Trevora, wydane poza boxem ze skomponowaną Moiré Music, z pewnością trafiłoby na półki sklepowe i pod pióra recenzentów pod szyldem muzyki improwizowanej, kto wie, może nawet freely improvised music. Zaczyna ją opowieść, której tło buduje, płynąca bardzo szerokim strumieniem, niemal chilloutowa gitara, która choć lekka i zwiewna, zdaje się nieść w sobie dalekowschodni niepokój o dzień powszedni. Saksofon płynie tu swoją mantrą, donikąd się nie śpieszy, śpiewa medytacyjne historie o dużym ładunku abstrakcji. W kolejnej części gitara zanurza się w akustyczny ambient, a brzmieniem przypomną harfę. Saksofon wpada w delikatny trans, zdaje się być bardziej swawolny i skory do zadziornych fraz, do których dociera na końcu kilkunastominutowej opowieści. Część trzecia wpada w oniryczne klimaty, mimo, iż Marc sięga po gitarę elektryczną i zanurza ją w poświacie elektroniki. Na tej bazie sopran zaczyna swoja długą i konsekwentną medytację, aż po chwalący wszystko wokół potok saksofonowego śpiewu. Ostatnia część schodzi w otchłań mroku. Gitara buduje ambient i rezonuje, saksofon nie daje się jednak zwieść i robi swoje. W połowie improwizacji udaje mu się wyrwać gitarę z letargu i skłonić do niemal bluesowego frazowania. Samo zakończenie stawia już na ekspresję i zdaje się być całkiem dynamiczne na tle całej, jakże spokojnej opowieści.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.