Polychoral

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Nate Wooley
Wydawca: 
MNÓAD
Dystrybutor: 
MNÓAD
Data wydania: 
20.10.2016
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Nate Wooley - trumpet Peter Evans - trumpet

Najnowsza płyta Nate’a Wooleya nowojorczyka świetnie wpisuje się w wątek innowatorski. Płyta zawiera muzykę na dwie akustyczne trąbki, nagrane w wersji live, czyli ewidentnie na żywo. Jednakże muzyków w procesie tworzenia przestrzeni akustycznej koncertu, wspiera specjalna, ośmiokanałowa instalacja. Stworzona ona została przez Wooleya na potrzeby Knockdown Center’s Auditorium Series. Czymkolwiek nie byłaby, zarówno ta inicjatywa, jak i owa zmyślna instalacja, z punktu widzenia słuchacza, zanurzającego się w dźwięki zawarte na płycie, nie ma to większego znaczenia. Dodajmy, iż drugim trębaczem jest tu Peter Evans, a całość nagrał, a potem zmiksował Jake Nussbaum.

Trudno nam z perspektywy domowego zacisza ocenić poziom ingerencji w/w osobnika w materiał muzyczny na etapie postprodukcji. Ten wątek też proponuję dziś pominąć. Nie jesteśmy wszak w filharmonii, nie jesteśmy tym bardziej znudzonymi odbiorcami, pozbawionej wszelkich emocji muzyki współczesnej, byśmy musieli wspaniałą muzykę obudowywać tomem wyjaśnień, inspiracji kompozytorskich, czy opisu procesu wykonawczego. Przed nami Polychoral, niespełna 46-minutowa opowieść, podana w jednym traku i wydana przez belgijską oficynę MNOAD na srebrnym krążku, w limitowanym nakładzie.
Polifoniczny chorał rozpoczyna czysty, akustyczny dron, generowany przez dwie (?) trąbki. Brzmienie jest krystalicznie szkliste, a w głowie przemyka całkowicie zbędna myśl, by zapytać o szczegóły procesu wykonawczego. Puśćmy wodze fantazji. Ta podniebna akustyka wiedzie nas ku nieokreślonemu, w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości. Słyszymy chór składający się z niezliczonej ilości głosów, który ma całkowicie nieludzki wymiar, docierają do nas dźwięki muzyki organowej, która ewidentnie nie ma cielesnej powłoki.

Jeśli chcielibyśmy w tym właśnie momencie otworzyć kajet recenzenta i odnieść Polychoral do innej, podobnej produkcji Wooleya (wtedy na trąbkę solo) The Almond, to ta muzyka, zwłaszcza na wstępnym etapie płyty, jest zdecydowanie bardziej delikatna, wręcz ulotna. Jeśli szukamy porównania do innej płyty duetu Wooley/ Evans (choćby High Society), to nie uświadczymy tu elektroniki, ani specjalnych amplifikacji. Żywa muzyczna struktura wiedzie nas za nos, budując swą narrację przez antynomie cicho-głośno, czy pojedynczy dźwięk-wielogłos. Muzyka jest monotonna, ale to przykład braku zwrotów dramaturgicznych, którego efektem jest rosnący poziom koncentracji po obu stronach sceny. Jeśli tylko starczy nam dziecięcej wyobraźni, poczuć się możemy częścią soundtracku do niepowstałej jeszcze części Gwiezdnych Wojen.

Gdy towarzyszący nam od pierwszej sekundy dron, ostatecznie wybrzmi, dostajemy się w wir skromnej wojny na trębackie przedechy (doświadczamy tego mniej więcej w 17 minucie). Po krótkiej chwili dron wraca, ale ma bardziej … anielską charakterystykę. Przekora doskonałych muzyków karze w tym miejscu postawić stempel przesteru. I tak się dzieje w istocie, dzięki czemu popadamy w delikatny dysonans poznawczy. To jest wszak żywa muzyka i ta oczywista konstatacja skutecznie buduje podwaliny pod nasz końcowy entuzjazm. Atmosfera koncertu z każdą chwilą robi się mniej anielska i ciekawie gęstnieje. W zaułkach dostrzegamy uśpione demony, które tylko czekają na moment swojego zaistnienia. Brzmienie instrumentów systematycznie się brudzi, a akustyczne, czyste dźwięki obu trąbek przesuwają się jakby na drugi plan, za kotarę pogłosu, atakując nasze receptory słuchu z oddali (30 minuta). Dźwięk się multiplikuje i mamy wrażenie, że trąbki zostały sklonowane (osiem kanałów robi swoje!). Znów dopada nas myśl, by dowiedzieć się, jak powstają takie akustyczne historie, ale boimy się postawić znak zapytania. Wielka orkiestra symfoniczna nieistniejącego radia publicznego gra multifoniczny, diabelski chorał, niczym nieuzasadniona nadzieja na przetrwanie dla tych, którzy genetycznie są jej pozbawieni. Tajemnicze głosy z offu, niczym stukot upadłych aniołów, bezskutecznie szukających swojej golgoty, drapią nas po karku. Na drodze stają nam kolejne akustyczne cuda – pokrętny bit (?), coś pulsującego, co próbując niszczyć membrany naszych uszu wysoką amplitudą drgań, po chwili przepoczwarza się w dron, który ma za zadanie stłamsić równomierny dotąd oddech słuchacza. Jakbyśmy zaczynali nową opowieść. Postaci niby takie same, ale narrator próbuje zaproponować nowy wymiar dla tej podróży. Spokój, jaki nas dopada jest jednak pozorny, to raczej defekt poznawczy, budujący lęk przed nieznanym. Czas uzmysłowić sobie jednak, dość oczywisty w sumie fakt, że wystawieni jesteśmy na pastwę … jedynie dwóch trąbek i pewnej tajemniczej, ośmiogłowej instalacji. Wooley i Evans, niczym krwiożerczy demiurgowie, prowadzą nas na skraj akustycznej nieoczywistości. Pulsacje, zmiany narracji intensyfikują nasze doznania. Finał koncertu zostawia nas zupełnie samych, z długą kolejką znaków zapytania, które pozwalają na obranie jedynie słusznego kierunku… Play It Again!!!!
 

1. Polychoral