Work: Olbrzym i Kurdupel z nową płytą w Klubie Żak
To wielki komfort móc się od czasu do czasu wybrać na koncert bezpretensjonalnie – nie mając żadnych specjalnych oczekiwań poza tym jednym, oczywistym: że spędzi się kilkadziesiąt minut obcując z żywą, powstającą hic et nunc muzyką. Wiedza, że ludzie za powstanie owej muzyki odpowiadający są w tym temacie doświadczeni, co więcej – od lat wspólnie nad nią pracują pozwala ufnie rozsiąść się na krześle i pozwolić dziać się rzeczom: zarówno dużym jak i tym troszkę mniejszym (czy też w tym przypadku może raczej: olbrzymim i... kurduplim?). I właśnie one się wczoraj w Gdańsku wydarzyły.
Pocieszające jest bardzo, że klub Żak pomaga takim faktom zaistnieć. Że równie wielkie billboardy wystawia gwiazdom formatu Vijaya Iyera jak i muzykom działającym we własnych maleńkich galaktykach. I że jedni i drudzy na tej samej scenie grają. Ta swoista demokracja przysłużyła się tym razem Tomkowi Gadeckiemu i Marcinowi Bożkowi, którzy w Sali Suwnicowej promowali swój najnowszy album zatytułowany „Work”. I jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, tytuł ów jest do tego, co można było na koncercie usłyszeć, bardzo adekwatny.
W jakości sobotniego koncertu nie było bowiem żadnej magii - wyłącznie długoterminowa (siedmioletnia już) praca sprawiła, że coś, co już jakiś czas temu było dobre, teraz stało się jeszcze lepsze. Formuła pozostała ta sama – jest tenor i gitara basowa, są białe skafandry (swoją drogą też niejako „robocze”), oraz pobudzające wyobraźnię na równi z muzyką wizualizacje. Wytworzyć w takim składzie język o wystarczającej liczbie głosek i zwartej gramatyce jest sprawą szalenie wymagającą. Gadeckiemu i Bożkowi nareszcie się to udało. Co więcej – wiedzą już także, co chcą owym językiem przekazać. Muzyka która na Sali Suwnicowej rozebrzmiała była lekka i komunikatywna, choć przecież ani metalicznie dźwięczący bas Bożka, ani tenor Gadeckiego nie siliły się na przesadną łagodność. Motoryczny tapping tudzież ekspresyjne zadęcia świetnie grały swoją rolę, ale wyczucie momentu podpowiadało też muzykom, kiedy podobne kanonady ograniczyć i przejść w sekwencje bardziej piano. Wypuszczeni na partie solowe także wypadali zresztą dobrze – poruszające solo saksofonisty bez dwóch zdań było highlightem koncertu, a efekt osobliwego stereo, kiedy chwilowo zamiast współpracować panowie poszli różnymi ścieżkami wypadł bardzo intrygująco.
Prawie godzinny, dość intensywny set rozegrał się przy całkowitym milczeniu publiczności, co wymuszając brak przerw stworzyło pewien rodzaj elektryzującego napięcia – czym też za chwilę uda się tej dwójce wypełnić powstałą pustkę? I pewnie nie było to proste, grać tak bez chwili oddechu, ale ktoś forsować się musi, by odczuwać mógł ktoś. A jeśli trud przynosi takie wyniki, to niechże Olbrzym i Kurdupel męczą się jeszcze więcej!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.