Co możemy zrobić, by zmienić świat? Rozmowa z Peterem Brötzmannem
Peter Broetzmann jest u nas jednym z najczęstrzyszch gości z kręgu muzyki freeimprovised, regularnie bywa w Warszawie, Krakowie, Lublinie, grywa w wielu konfiguracjach ku uciesze fanów, których ma u nas wielu, i którzy są mu wierni jak mało komu. Niemal przy każdej okazji opowaida też jak bardzo kocha nasz kraj a nasz kraj miłość tę odwzajemnia, na tyle silnie, że, swoje 75 urodziny muzyk postanowił obchodzić właśnie u nas. Jazzarium: Podobno to widok grającego Sidneya Becheta sprawił, że zapragnął pan kariery muzyka.
Co w jego grze zrobiło na panu takie wrażenie?
Peter Brotzmann: Jego siła, panowanie nad sobą i instrumentem. Stał na scenie, grał niesamowite sola na tym swoim idiotycznym saksofonie sopranowym i czuło się, że naprawdę jest na scenie. Że daje z siebie wszystko, co ma. To się udzielało. Myślę, że obok kilku innych ważnych postaci, inspirujących mnie w latach młodości, on zrobił na mnie największe wrażenie. Bardzo mnie to wtedy ujęło.
W tamtym czasie byłem w kapeli, grającej cholerny dixieland, byłem amatorem. Zatem widok Sidneya Becheta zrobił na mnie odpowiednie wrażenie. Później miałem okazję oglądać występy muzyków, którzy grali z podobną mocą i siłą wyrazu, ale on był wzorem. Nauczyłem się od niego, że jeśli już jesteś na scenie, po prostu musisz tak zagrać – bez wstrzymywania się. Widziałem prawie wszystkie zespoły Milesa Davisa, oglądałem koncerty Coltrane’a, Buda Powella, Sonny’ego Clarke’a; z każdego takiego doświadczenia wyciągałem coś dla siebie, uczyłem się od nich czegoś nowego.
J: Do tego momentu stawiał pan raczej na karierę malarza.
P.B.: Od zawsze starałem się znaleźć coś dla siebie, czy to za pomocą muzyki czy malarstwa. Miałem w życiu sporo szczęścia – gdy studiowałem, poznałem koreańskiego artystę Nam June Paika i miałem okazję pracować z nim przez kilka miesięcy. To był czas dużej aktywności artystycznej Josepha Beuysa, który zajmował się podobnymi zagadnieniami sztuki. Miałem się więc od kogo uczyć. Wokół mnie działo się mnóstwo ciekawych rzeczy, wszystko zachęcało do eksperymentowania.
Spośród malarzy dla mnie ważnych, a jest ich wielu, wyróżnia się przede wszystkim Max Beckmann. Zawsze podobał mi się niemiecki ekspresjonizm i dadaizm. Na tym dorastałem intelektualnie.
Moim dziecięcym marzeniem było malowanie. Muzyką zainteresowałem się dopiero, gdy skończyłem 15 lat. Zacząłem grać w bardzo amatorskich, czasem tylko pół-amatorskich, zespołach. To było bardzo atrakcyjne, zaczęliśmy jeździć w trasy, zwiedzać kraj. No i mieliśmy okazję by wspólnie tworzyć coś na scenie.
Studiując w Wuppertalu, na Akademii Sztuk Pięknych, zaprzyjaźniłem się i zacząłem pracować z Peterem Kowaldem, który grał na kontrabasie. Trzymaliśmy się razem przez pierwsze 10, 15 lat, szukając odpowiedniego perkusisty czy też kogokolwiek, kto chciałby z nami pograć. Bo nikt nie chciał z nami grać! Grywaliśmy, kiedy tylko się dało, w zadymionych piwnicach, klubikach jazzowych. Publiczność liczyła góra 10 osób. Było ciężko, ale jeśli chcesz coś robić, musisz zmierzyć się z faktem, że przeważnie sprawy nie układają się tak, jakbyś sobie wymarzył. Bywa bardzo ciężko – ze znalezieniem widowni, z pieniędzmi. Niełatwo jest przetrwać.
Gdzieś w połowie lat 60-tych, grałem już więcej niż malowałem, intensywnie poszukiwałem też mojego własnego brzmienia. To nie była decyzja, którą podejmuje się z dnia na dzień. Stawanie się muzykiem zajęło mi kilka lat. Gdzieś koło roku 67’ wiedziałem, że znalazłem to, czym chcę się zajmować. Nie znaczy to, że zarzuciłem pracę malarską, po prostu wolę grać.
J: Chciałbym zapytać o pańskie zaangażowanie w ruch artystyczny Fluxus. Jak do tego doszło i czy wpłynęło w znaczący sposób na pańską muzykę?
P.B.: Zaangażowałem się w ruch za sprawą znajomości i pracy z N. J. Pike’iem. To był bardzo ciekawy czas, Fluxus był znaczącym ruchem artystycznym w Europie. Dzięki Pike’owi poznałem mnóstwo ciekawych artystów, wziąłem udział w kilku występach, sporo się nauczyłem. Przede wszystkim jeśli chodzi o myślenie o muzyce – o wielości możliwych sposobów myślenia o sztuce i szukania własnego głosu.
Nie byłem jakoś szczególnie zaangażowany w działalność Fluxusu, był to jednak bardzo kreatywny okres, nikt nie bał się eksperymentować – w Kolonii swoje studio elektroniczne otwierał Karlheinz Stockhausen, wiele działo się w muzyce rockowej, w teatrze – w moim rodzinnym mieście Remscheid oglądałem spektakle Tadeusza Kantora. To było bardzo dobre towarzystwo dla młodego człowieka. Wtedy powiedziałem sobie – ci wszyscy ludzie tworzą w swoim własnym stylu, ty też musisz go znaleźć. Wciąż szukam, jestem chyba coraz bliżej.
J: Spotkałem się z wieloma opiniami, według których pańska muzyka jest destrukcyjna i brutalna a nawet bywa „anty-muzyką”.
P. B.: Urodziłem się w czasach wojny. Dorastałem w świecie zniszczonym przez wojenne doświadczenia. Im starszy byłem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, co się stało. Co nasi ojcowie wyrządzili reszcie świata. Moją pierwszą reakcją była myśl: „nigdy więcej. Coś takiego nie może wydarzyć się jeszcze raz”.
Z drugiej strony – w najlepsze trwała wojna w Korei, była katastrofalna akcja Amerykanów w Zatoce Świń na Kubie, wojna w Wietnamie. Po prostu nie można było siedzieć w domu i udawać, że wiedzie się przyjemne, beztroskie życie. Sytuacja polityczna w powojennych Niemczech też nie była dobra – mieliśmy bardzo dziwny rząd Konrada Adenauera, w którym znalazło się miejsce dla setek dawnych nazistów. Dla nas było to niemożliwe do zaakceptowania. Czuliśmy, że musimy dać wyraz naszemu sprzeciwowi – niektórzy wychodzili na ulicę, brali udział w demonstracjach, które często przeradzały się w brutalne bijatyki. Podobne rzeczy działy się we Francji czy Anglii. To była kwestia tego, co możemy zrobić, by zmienić świat. W ten sposób sprzeciwialiśmy się temu, co się działo, nawet jeśli czasami było to agresywne.
Ja uznałem, że spróbuję poprzez granie nowej muzyki. Tak się akurat złożyło, że ta muzyka w niczym nie przypominała Modern Jazz Quartetu, była za to bardzo naturalna i logiczna. Często wyrażała radykalne uczucia.
Praca fizyczna zawsze sprawiała mi przyjemność – gdy gram na saksofonie, odbieram to jako czynność fizyczną na równi z czynnością intelektualną. Lubię takich silnych, fizycznych grajków – Sidney Bechet był jednym z nich, również Coleman Hawkins. Lubię, gdy trąba naprawdę brzmi, naprawdę da się ją usłyszeć.
Jeśli jesteś artystą, nie możesz siedzieć sobie wygodnie w wieży z kości słoniowej, ignorując wszystko, co dzieje się dookoła. Musisz brać w tym udział, wsłuchać się w to. To się nie zmienia – jeśli spojrzysz, jak wygląda świat, nie możesz po prostu biernie siedzieć i uśmiechać się do wszystkich. Chodzi o to, żeby zmieniać stan rzeczy. Oczywiście, dosyć wcześnie zorientowałem się, że muzyka nie ma wystarczającej siły, by zmieniać świat. Ale możliwe jest poruszenie niektórych ludzi, dotarcie do ich wrażliwości. Możesz otworzyć ich umysły na nowe rzeczy, nowe pomysły. Właśnie to usiłuję robić przez cały ten czas.
J: Czy da się mówić o muzyce, sztuce, w oderwaniu od sytuacji polityczno-społecznej, w której powstaje?
P.B.: Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. Nigdy nie potrafiłem patrzeć na sztukę jak na problem formalny. Oczywiście, estetyka może być przydatna, ale dla mnie formalna, techniczna i estetyczna strona tego zagadnienia nie jest interesująca. Zdecydowałem się na granie muzyki jazzowej ponieważ jazz zawsze był zaangażowany społecznie. Gdy przyjrzymy się historii, cofając się aż do muzyki gospel, pieśni niewolników i bluesa – który jest fundamentem – muzyka opisywała trudy codziennego życia, nie była tylko zagadką formalną. Dotyczyła przykrych tematów - braku pieniędzy, biedy i tego, jak się z niej wydostać. Muzyka to zupełnie niezły sposób by tego dokonać.
J: To też chyba zupełnie niezły sposób by się w nią wpakować. Kalaparusha Maurice McIntyre mając na myśli swój saksofon powiedział, że to „maszyna do wytwarzania biedy”. Mówił, że jazz to niebezpieczne zajęcie.
P.B.: Cóż, ma rację. Gdy jest się w trasie koncertowej, człowiek nagle znajduje się w środowisku w którym bardzo łatwo jest zdobyć narkotyki, przeholować z alkoholem. Nie sypiasz, wciąż się przemieszczasz, ciągle pracujesz. Tak, to może być niebezpieczne i najczęściej jest. Widziałem wielu młodych muzyków, często znacznie młodszych ode mnie, którzy doprowadzili się do śmierci.
Gdy podróżowałem po Stanach Zjednoczonych z moimi czarnoskórymi przyjaciółmi, z łatwością odczuwałem, że coś jest nie w porządku, coś wisiało w powietrzu – rasizm jest nadal aktualny. Tak było kiedyś, tak jest nadal. Wychodzę z siebie, starając się zrozumieć pewne rzeczy, ale pewnych rzeczy po prostu nie da się zrozumieć; przekraczają możliwości mojej wyobraźni. Miałem wielkie szczęście grać z wieloma przedstawicielami starszego pokolenia muzyków jak Sun Ra. Gdy oni zaczynali opowiadać swoje historie, my – chłopcy z Europy – nie mogliśmy w nie uwierzyć. Ale to była smutna prawda i nadal jest.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.