Tworzę, bo muszę - wywiad z Ambrosem Akinmusire
Marta Januszkiewicz: Podobno twoim ulubionym instrumentem jest wiolonczela. To ciekawe. Dlaczego tak ją lubisz?
Ambrose Akinmusire: Przede wszystkim, jej skala obejmuje pełnię możliwości ludzkiego głosu, ma też specyficzną melodyczność. Ten instrument może brzmieć jak najpiękniejszy na świecie, ale można też wydobyć z niego najmniej przyjemne na świecie dźwięki. To jest dla mnie bardzo ważne – tworzyć jak najbardziej skrajne między sobą brzmienia.
A co z trąbką?!
Jedni kochają róże, inni tulipany, a ja wiolonczelę. Jak się zakochasz w kimś, to nie wiesz czemu, coś cię pociąga i już. A w trąbce lubię, że jest jaka jest.
Wiesz, że wiolonczela była również ulubionym instrumentem Fryderyka Chopina?
Wow! Nie wiedziałem o tym!
Mimo że Chopin pisał właściwie wyłącznie na fortepian, stworzył jeden utwór na wiolonczelę – Sonatę g-moll. A poza tym, tutaj - w Warszawie – się wychowywał, odebrał wykształcenie...
To niesamowite!
Wiem, że masz wiele wspólnego z Chopinem. Ponoć jest dla ciebie dużą inspiracją...
Tak, mam coś z nim wspólnego, szczególnie w mojej niedalekiej muzycznej przeszłości. Muszę się przyznać, że nie słuchałem jego muzyki od paru lat. Najbardziej interesuje mnie jego sposób uchwycenia piękna. Można je zamknąć w kapsułę i wysłać w przestrzeń, a gdy po długim czasie wróci, wciąż będzie aktualne. I to jest wspaniałe.
Sądzę, że kategoria piękna jest dla twojej muzyki kluczowa...
To prawda.
Muzyka poważna - a jak sądzę, szczególnie ta romantyczna, jest dla ciebie chyba stałą inspiracją...
Na przykład Ravel, Debussy, Satie...
Chciałbyś kiedyś zaaranżować jakiś „klasyczny” utwór albo grać z „klasycznymi” muzykami?
Bardzo chciałbym! Wiem jednak, że jest to obszar, w którym musiałbym zaczynać od początku i nie mógłby spotkać się z uznaniem. Ale mam pewne plany związane ze współpracą z orkiestrą. Uwielbiam słuchać muzyki poważnej, szczególnie, tak jak zauważyłaś, tej romantycznej.
Jakie są inne źródła twoich inspiracji? Lubisz np. Björk, jak i Wayne'a Shortera. Ważne jest dla ciebie eksplorowanie różnych muzycznych światów?
Niezmiernie ważne. Pociągają mnie muzycy, którzy rozumieją i eksplorują obie strony muzycznego spektrum – piękno i brzydotę. Szczególnie to rozróżnienie jest dla mnie ważne.
Twoje utwory często są hołdem dla pewnych ważnych dla ciebie spraw - społecznych i osobistych. Niewyjaśnione zabójstwo czarnoskórego chłopaka z twojego miasta - Oscara Granta, który został zastrzelony przez policjanta, stało się kanwą jednego z twoich utworów. Myślisz, że pokazując go ludziom, możesz ich zmienić?
Nie sądzę, że mogę zmienić ludzi. Ważne jest, by przedstawiać im pewne problemy i czegoś ich nauczyć. Ludzie sami muszą mieć wolę, żeby się zmienić. Wszystko, co mogę zrobić, to powiedzieć im: „Ej, to się stało”. Sprawa Granta naprawdę mnie poruszyła, bo to stało się w moim mieście, był on do mnie nawet nieco fizycznie podobny. To równie dobrze mógłbym być ja czy każdy inny, i to mnie strasznie wkurza.
Wiem, że szykujesz już materiał na nową płytę. Jaka ona będzie, kiedy wyjdzie? Czym będzie się różnić od poprzednich: „Prelude... to Cora” i „When the Heart Emerges Glistening”?
Podstawową różnicą jest to, że będzie ona mówić bardziej o mnie, o tym kim jestem i zmianach, przez które przeszedłem, rzeczach, nad którymi chcę dalej pracować. Ważne jest dla mnie pokazanie skrajności – wzajemnego napięcia między pięknem a brzydotą i tego, że między nimi nie ma stanów pośrednich. Zestawione obok siebie, wzajemnie na siebie oddziałują. Niektóre dźwięki będą naprawdę agresywne, inne bardziej melodyjne, może raczej minimalistyczne i powściągliwe. Ne wiem, kiedy wyjdzie, nagranie planujemy pod koniec kwietnia, będzie to zapis koncertu w nowojorskim klubie Jazz Standard. Tak naprawdę, to chciałbym wydać dwie płyty w tym samym okresie. Jedną z zapisem tego koncertu, a drugą jako projekt nagrany w studiu. Pojawi się na niej na pewno paru gości – wokalistki/wokaliści, będzie dużo pięknej muzyki.
A będą utwory poświęcone danym osobom, miejscom itp., tak jak to miało miejsce na poprzedniej płycie?
Tak, będą na pewno dwa takie utwory. Jeden jest zatytułowany „Mary Cristie”. Mary to moja wielka przyjaciółka, w wielu sprawach bardzo mi pomogła. Innym utwór napisałem dla Joni Mitchell, zatytułowany jest „As I'm”.
Nowe płyty, podobnie jak wcześniejszą, wyda Blue Note?
Mam taką nadzieję. Zrobię dwie płyty, a jedna z nich na pewno będzie wydana przez nich.
Otrzymałeś już mnóstwo nagród, najważniejszą było zwycięstwo na Thelonious Monk Competition, wygrywasz różne plebiscyty, np. Downbeatu, Jazz Journalist Associacion. Stymulują cię one do tworzenia lepszej muzyki, zachęcają do dalszej wytężonej pracy?
Nie odnosiłbym ich wpływu do kwestii muzycznych. Albo do tego, że zacznę siedzieć w domu i ćwiczyć nie wiadomo ile, bo wygrałem coś. Za nagrody dostaję dużo pieniędzy, więc mógłbym siedzieć i się relaksować. One dają mi to, że nie muszę pracować gdzieś indziej czy brać koncertów, których bym nie chciał grać. Wyróżnienia może nakładają na mnie odrobinę presji, a miałem już ją jak miałem 17, 18 lat. Nagrody nie pomagała mi w graniu tras, dawaniu dobrych koncertów, ale dawały czas na spokojne udoskonalanie swoich umiejętności, by stać się lepszym muzykiem.
Jak sądzisz, gdzie znajduje się szczyt kariery w jazzie, co sprawia, że się tam znajdujesz? Może np. to, że zdobędziesz więcej niż pięć Nagród Grammy?
Dobre pytanie. Znajdziesz się tam, jeśli odnajdziesz swój własny właściwy sposób kreatywności. Jesteś tak dobry, że bierzesz jeden projekt za drugim, codziennie tworzysz, każdego dnia piszesz, nie tylko dla siebie ale i bandu, stajesz się lepszym muzykiem – i to wszystko sprawia, że osiągasz szczyt kariery. Niewielu muzyków tam dotarło, może Wayne Shorter - pierwszy przychodzi mi do głowy. Wielu z wiekiem przestaje pisać, przestaje się rozwijać. Można być na szczycie dzięki temu, że przekracza się pewne granice, ma się coś niedoścignionego, jest się po prostu artystą, np. kiedy słuchasz wspomnianego już Wayne'a Shortera, nie mówisz: „Ej, to jest jazz”, ale: „To interesująca sztuka”. Do tego trzeba dążyć. Podobnie rzecz się ma z Jasonem Moranem, jego sztukę można pokazywać w muzeach!
Sądzisz, że jesteś perfekcjonistą w tym co robisz?
Może! Jeśli chodzi o moje ciągłe wypośrodkowywanie między kategoriami piękna i brzydoty, to wydaje mi się, że tak. Ale kiedy tworzę, to nie dbam, czy robię to perfekcyjne czy nie. Chcę pokazywać żywą sztukę, pełną życia. A ono nigdy nie było i nie będzie idealne. Nie chcę być najlepszy, chcę być dobry, komunikować się swoją sztuką gdzieś na wyższych poziomach, gdzie emocje oddziałują na słuchacza, dzielić się nią.
A czytasz swoje recenzje?
Kiedyś to robiłem, ale nie za często.
Pomagały w czymś czy wręcz przeciwnie? Bo złych recenzji nie miewasz...
Rzeczywiście nie mam. Recenzje nigdy nie pomagają. Nie obchodzi mnie, co drukują o mnie w gazetach, co myślą sobie o mnie ludzie. To by mnie oddalało od tego, czym jest prawdziwa sztuka. Nie tworzę muzyki, by się ludziom podobała bądź nie podobała. Tworzę bo muszę - z potrzeby serca. To jest tak jak z oddychaniem. Inaczej bym się zakrztusił.
Artykuły nigdy nie stronią od porównań, a czy ty porównałbyś swoją sztukę do twórczości kogoś innego?
Taka nie istnieje. Powiedziałbym raczej, że zawsze gdzieś istnieje stałe odniesienie do bolesnych doświadczeń Afroamerykanów. Było im bardzo źle, ale zawsze wierzyli, że będzie coraz lepiej. To tak jak z pięknem i brzydotą. Po czasie trudów, wierzymy, że w końcu niedługo będzie piękniej. To zawarte jest w istocie muzyki blues - „My baby left me but it gonna be ok”, trochę taka idea mi przyświeca.
Wydaje mi się, że reprezentujesz swoja osobą pewną wyższą kulturę jazzu. Na koncerty zakładasz garnitury, ogólnie rzecz biorąc, twój sceniczny anturaż kojarzy mi się z tym z lat 40. i 50. A do niedawna nosiłeś dredy...
Oj tak. Miałem w pewnym momencie do nich zamiłowanie. Zrobiłem je sobie w szkole średniej i nosiłem przez 8, 9 lat. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie ich „siłę”. One zaczęły „nosić mnie”, a nie ja je. Więc je ściąłem. Nigdy nie byłem rasta, nie paliłem nawet trawki, nie należałem do tej kultury. A jeśli chodzi o garnitury, to skończyłem z nimi, już ich nie zakładam. Robiłem to, bo dobrze jest włożyć uniform, to daje ci pewną prostotę. Słyszy się:„Ten jest zwariowany i tamten!” A ja mówię: „Ok, ja mam białą koszulę i czarną marynarkę - prosto”. Prezentuję się w pewien sposób, to wprowadza mnie w określony nastrój, powtarzalność, i może uświadamia co gram, jaką muzykę tworzę.
Można dziś zauważyć, że na kulturę jazzu składa się duża ilość różnych trunków alkoholowych. Muzycy piją i to czasem niemało, na koncertach i jam sessions...
Tak, to prawda.
Ale ty do niej nie należysz. Najwyżej kieliszek wina i to na jam session...
Skąd wiedziałaś?
Miałam okazję słuchać cię w lutym tego roku na Bielskiej Zadymce Jazzowej. Miałam też porównanie z polskimi muzykami...
(Śmiech) O tak!!! Jest tu duża różnica! Pamiętam jedną niecodzienną sytuację związaną z używkami i Polakami...
Tak naprawdę, to nasz zespół, my prawie wszyscy wychowywaliśmy się razem. Z Walterem znamy się 12 lat, z Justinem 16 lat. Mieliśmy okres, kiedy wychodziliśmy poimprezować przy alkoholu, ale to było z rok przed rozpoczęciem wspólnego improwizowania. Ważne jest, by dojść do momentu lekkomyślności w stylu: „Aaa! Jesteśmy szaleni” - przez ten okres się przechodzi. Imprezowanie prowadzi do tego, że twoje ciało nie pracuje dobrze, masz wieczne kace, to udręka kiedy np. podróżujesz dużo samolotem. Ja lubię zdrowy tryb życia. Na scenie chcę się prezentować jak najbardziej spójnie, najlepiej jak potrafię. Nie możesz być dobry pijąc co wieczór.
W Polsce mówiło się kiedyś „bez gazu nie ma dżazu”. Sądzisz, że alkohol i inne „dopalacze”, to dziś duży problem jazzu?
Myślę, że tak. Ale „gaz” to nie musi być alkohol. Może być nim inspiracja czy każda pozytywna rzecz. (śmiech)
Popatrzmy na muzyków lat 60., 70. Duża ich część zmarła z powodu używek. Historia pokazuje, że nie tędy droga. Wielu muzyków zorientowało się, że one w niczym nie pomagają i skończyli z nimi. Niektórzy tworzący w tamtych czasach żyją, bo to zrobili, np. Jimmy Heath, Wayne Shorter. Moja generacja z tym kończy, chociaż w latach 90. jeszcze problem był obecny. Dziś wszyscy znamy różne badania naukowe o tym, co jest dla nas dobre, zdrowe, a co nie. Wydaje się, że jesteśmy bardziej świadomi wielu rzeczy. Sądzę, że to piękny czas, żeby być artystą, bo rozumiesz połączenie ze swoim ciałem, w sensie artystycznym, muzycznie z niego czerpiesz.
Jesteś obecny w internecie na różnych portalach społecznościowych. Czy jest to dla ciebie jakiś sposób promocji?
Promocja mnie w ogóle nie obchodzi! Mam stronę w internecie, nie jest ona nawet regularna. Ale Blue Note powiedział: „Tu masz swoją oficjalną stronę, profil”. Zamknąłem swoje konto na Facebooku jakiś rok temu. Lubię Twittera, bo nie zabiera mi wiele czasu, piszę jedną linijkę, żeby pozostać w kontakcie. Facebook stwarza więcej negatywnych niż pozytywnych sytuacji. Może mógłby leczyć wiele problemów, ale tak naprawdę raczej je stwarza.
Sądzisz, że Blue Note zmienił cię w pewien sposób?
Absolutnie nie. Zawsze jestem tym samym Ambrose'm. Gdybym się zgodził na to, co mi proponowali, to by coś zmienili. Oni przyszli do mnie, nie ja do nich. Łatwo było powiedzieć: „Chcę to i to, a jeśli nie chcecie mi tego dać...” Dali i wszystko jest w porządku.
Czy kiedy uczyłeś się, w szkole ganił cię ktoś, za twoje pomysły, oryginalność, sposób grania?
Tak, to się działo i trochę było dla mnie trudne. Ganili mnie nie za to, że byłem zbyt oryginalny. Problem tkwił w tym, że ktoś nie potrafił mi powiedzieć, dlaczego mam grać tak a nie inaczej. Dlatego zadawałem wiele pytań - to jest bardzo ważne kiedy się uczysz. Jeśli będę mieć dzieci, będę się ich pytać: „Ok, dlaczego chcesz to zrobić”. Tak tworzy się głębsze zrozumienie tego, czego ktoś chce cię nauczyć. Miałem dużo problemów w czasie studiów pierwszego stopnia na Manhattan School of Music, ale na studiach magisterskich w Thelonious Monk Institute of Jazz było zupełnie na odwrót - wszyscy byli bardzo otwarci i dopingowali mnie.
Powiedziałeś kiedyś, że jazz od lat jest na tej samej pozycji. Co złego dzieje się dziś z jazzem?
Problem tkwi przede wszystkim w edukacji. Instytucje potrzebują innych, dobrych nauczycieli, bo uczy się w jeden sposób. W rezultacie wszyscy grają tak samo, w ich muzyce brakuje prawdziwych emocji. Ludzie, którzy są muzykami, nic nie czują! To jest największy problem. Dziś muzycy utożsamiają jazz z każdą muzyką albo z tą, którą słuchali ich dziadkowie - a ona nie jest już po prostu cool. Ale muzycy mojej generacji nad tym pracują. Ja w pojedynkę nic nie mogę poradzić na to, co się dzieje. Na przykład nie jest fajna „komercyjność” młodych muzyków, np. Gretchen Parlato, Roberta Glaspera...
Muszę zapytać o to, jak zacząłeś grać na trąbce - podobno przez przypadek.
Nie wiąże się z tym żadna ciekawa historia. Na zajęciach w szkole wybieraliśmy instrument. Padło na trąbkę, bo myślałem, że jest prostym instrumentem - ma tylko trzy przyciski. (śmiech)
Wręcz przeciwnie, to bardzo interesujące!
Skoro spotykamy się w ramach „Warsaw Summer Jazz Days”, muszę zapytać, czy widzisz różnicę między graniem w Europie i Stanach Zjednoczonych? Publiczność europejska jest lepsza?
Nie powiedziałbym, że lepsza, ale inna. W Stanach przez lata trwała pewna kontynuacja jazzu, ale gdzieś w latach 70. rozproszyła się na różne drogi – fusion, electronic itd. W Europie dalej ma miejsce kontynuacja tradycji. Starsi wiekiem muzycy rozwijali tu swoją spuściznę. Ciekawe są np. sytuacje, kiedy muzycy przechwalają się tutaj, „przyjaźniłem się z Benem Websterem”, to się nie zdarza w Ameryce, tam to nic oryginalnego. W Europie ludzie mają większe zrozumienie w jaki sposób młoda generacja muzyków, np. ja, mamy łączność z tradycją. A w Stanach mówią, „to jest fajne, ale p...rze to, nie wiem skąd to się wzięło”. W Europie jest dużo większe zrozumienie.
Jakie są twoje aspiracje na przyszłość?
Chciałbym rozwijać się dalej już nie tylko w kwintecie. Myślę o jakimś nowym składzie czy o duecie z pianistą - może będzie to Fred Hersh. Nie chcę tylko grać na trąbce, ale też pisać dla różnych muzyków. Planuję też zrobić coś z udziałem smyczków. Zamierzam to wszystko robić naraz! Chcę czerpać inspiracje z tworzenia tego wszystkiego w jednym czasie. Pragnę być dobrym człowiekiem, pełnym życia, kochać i być kochanym, obdarzać ludzi miłością i inspirować ich, by robili to samo.
Może też być zwykłym człowiekiem?
Nauczyłem się już co robić, by takim być. Nie było łatwo ustabilizować, „zrutynować” sobie życie. Teraz już o tym nie myślę. Kocham ludzi i kocham dzielić się z nimi, uczyć się nowych rzeczy. Dużo podróżuję, lubię napotkanym ludziom spojrzeć w oczy. Bardzo bardzo lubię wejść z nimi w kontakt, w bliskie, intymne relacje, i nie chodzi o sprawy seksualne. Częste mówienie sobie tylko: „Jak leci” i nie odzywanie się, jest beznadziejne. Przez wzajemne porozumienie uczymy się od siebie nawzajem, przekazujemy sobie coś wartościowego.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.