Dni Muzyki Nowej dzień 3: Małe Instrumenty + Lucky Dragons
Na koncert Małych Instrumentów warto się wybrać z kilku powodów. Żeby pobudzić zakopane gdzieś uczucie nostalgii za dzieciństwem. Albo żeby zobaczyć grupę dorosłych facetów bawiących się jak dzieci i pozazdrościć im, że mogą to robić. Albo żeby bawić się razem z nimi. A już w ogóle najlepiej przyjść z każdego z tych powodów po trochu.
To był najbardziej luźny z Dni Muzyki Nowej. Z Sali Suwnicowej gdańskiego Klubu Żak wyniesiono krzesła, a miejsce dżentelmenów w garniturach zajęła rozentuzjazmowana publiczność. Scena, na której poprzednio panował porządek, zaroiła się od zabawek. Czy to przystoi festiwalowi, który gości wielkie gwiazdy muzyki klasycznej, zwanej niekiedy „poważną”? Jak najbardziej! Muzyka jest sferą, w której podobne rozgraniczenia powoli przestają mieć rację bytu. I dobrze jej to robi – pod warunkiem, że dźwięk niesie ze sobą jakąś istotną treść. O to w przypadku Małych Instrumentów nie należy się jednak martwić. Inteligentna zabawa formą niesie za sobą wartość nie mniejszą niż ta drzemiąca w formie ustalonej, zapisanej w pięcioliniach przez twórców akademickich. Nikt wszak nie zajmowałby się muzyką, gdyby zajęcie to nie dawało frajdy.
Koncert Małych Instrumentów był dla większości zgromadzonych na sali jedną wielką ciekawostką. Raz po raz odzywały się zaintrygowane głosy: „ciekawe, co zagra ten gumowy kotek”, „kiedy odezwie się blaszany żołnierzyk, stojący na baczność na froncie sceny” i pełne radości śmiechy, kiedy plastikowe piszczałki czy drewniane dzięcioły pokazywały, na co je stać. „Dorosłe” zabawki, takie jak syntezatory czy (niemal prawdziwe) gitary, również znajdujące się w arsenale zespołu, używane były rzadko. „Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żebyśmy zagrali dwa utwory na jednym zestawie instrumentów” - powiedział założyciel zespołu Paweł Romańczuk, wyjaśniając przerwy między utworami. Przez dwa lata od wydania debiutanckiego „Antonisza” repertuar grupy mocno się poszerzył: „Ostatnio, kiedy byliśmy dwa, może trzy lata temu w Żaku, jeszcze nie byliśmy tacy odważni. Ale teraz przywieźliśmy cztery fortepiany i zagramy Chopina. Mam nadzieję, że by mu się spodobało” - zapowiedział lider jeden z mazurków.
Mieliśmy także okazję wysłuchać kilku utworów niepublikowanych, np. z repertuaru Nino Roty, a także kompozycji z nowej, nagranej we wrześniu, niewydanej jeszcze płyty Małych Instrumentów. „Jeszcze nie wymyśliliśmy okładki. Jak wymyślimy, to ją pewnie wydamy”. Czy trzeba więcej komentarzy, żeby oddać atmosferę, w jakiej odbywał się ten koncert?
Jak różnie może się jednak skończyć zabawa muzyką, dowiódł występ kalifornijskiej, grupy Lucky Dragons. Chodziły słuchy, że na Luke'a Fischberga i Sarę Rara będziemy musieli czekać blisko godzinę, tymczasem przerwa między występami trwała ledwie kwadrans. Niewiele dłużej, ku zaskoczeniu publiczności, trwał sam występ. Duet ustawił swoje maszyny nie na scenie, lecz pośrodku przestrzeni przeznaczonej dla widzów, i tam otoczony został wianuszkiem oczekującego wrażeń audytorium.
Przyznam, że chyba nie spotkałem się jeszcze z tak kwieciście opisywaną próbą określenia stylu, w którym gra zespół, i idei przyświecającej ich muzyce, ale niestety, wszystkie te usiłowania brutalnie zweryfikowała rzeczywistość. „Niecodzienne brzmienie nadające nowy wymiar odgłosom codzienności” okazało się być lekko pulsującym, jednostajnym, trwającym około piętnastu minut dźwiękiem. „Równorzędny przepływ energii i współdziałanie zespołu z publicznością” sprowadziło się do wręczenia dwóm uczestnikom koncertu przezroczystych plastikowych kart w pasy lub kratę, którymi ci mogli manipulować, w pewnej mierze partycypując w procesie powstawania (poza tym całkowicie nieruchomej) wizualizacji na ekranie umieszczonym nad sceną. Efekt był, niestety, dalece pretensjonalny i zwyczajnie usypiający. Sens sprowadzania zza oceanu tak grającej grupy – dyskusyjny. Cóż, jeśli festiwal miał pokazać różne oblicza muzyki eksperymentalnej, to właśnie to uczynił.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.