Koncert jest świętem! - spotkanie z Iiro Rantala Trio i Adamem Bałdychem

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

Po koncercie tria Iiro Rantali i Adama Bałdycha na festiwalu Jazz Jantar odbyło się spotkanie muzyków z publicznością. Rozmowę poprowdził Kajetan Prochyra. Pytania publiczności oznaczone są kursywą. 

Podczas festiwalu mieliśmy okazję słuchać muzyki bardzo od siebie różnej - to co było ich elementem wspólnym była „wolność”. Z resztą nawet Wasz koncert rozpocząłeś od utworu pt. „Freedom”. Jednak nie ma przecież wolności bez ograniczeń. Gdzie widzicie te granice w Waszej muzyce, czy może inaczej to ujmując: czego w Waszej muzyce staracie się unikać?

Iiro Rantala: Po pierwsze uważam, że w jazzie jest więcej wolności - Amerykanie bardziej od słowa freedom lubią termin liberty - niż w jakimkolwiek innym muzycznym stylu. Jednocześnie może to być problem - gdy masz nieograniczoną wolność, połączoną z opanowaniem instrumentu, umiejętnościami, wtedy zaczynasz szukać, eksplorować. Twoja muzyka może stać się naprawdę skomplikowana - jednak dla wielu ludzi może być zbyt trudna, przez co dotrze tylko do nielicznych. Dużo nad tym ostatnio myślałem. Np. wykonawcy muzyki pop mają ogromnie dużo ograniczeń - Justin Bieber nie może robić tego co che. Każdy ma tam swoją rolę, swoje oczekiwania - miejsca na wolność pozostaje tam bardzo niewiele. Trochę mi ich szkoda. Madonna - nie ma żadnej wolności. My mamy całą wolność tego świata - muzycznego świata. Ale może to być bardzo niebezpieczne. Zawsze uważałem, że w muzyka potrzebuje dyscypliny - czegoś, na czym słuchacz może się zawsze oprzeć. Być może wzięło się to u mnie z tego, że w mojej rodzinie nikt nigdy nie zajmował się sztuką - żadnych muzyków, artystów. Moi rodzice prowadzili sklep z rowerami. Nie było w moim domu miejsca na kontakt z kulturą. Do dziś więc interesuje mnie co o muzyce sądzą ci słuchacze, którzy nie interesują się jazzem. Co ona wynosi z koncertu.

Czyli to, czego unikasz to swoiste bariery w komunikacji? Czy zdarza ci się, że dochodzisz do momentu, w którym myślisz: nie, to jest złe?

I.R.: Wiesz, w zasadzie nie… Gdybym cały czas pokazywał pełne spektrum mojej techniki, gdzieś mogłaby się w tym zagubić muzyka. Chociaż, kto wie, może dziś podczas moich solówek też trochę przeholowałem, nie wiem /śmiech/. Ważne są dla mnie melodie, do tego przywiązuję dużą wagę i długo nad nimi pracuję - całymi tygodniami - aż wreszcie moja żona musi tego słuchać i mówi w końcu zirytowana: Już wystarczy! Gotowe! Idź to grać na koncertach! A nie tu!
Zawsze pieczołowicie przygotowuję listy utworów, które zagrać mamy na koncercie. Chcę by ta mieszanka była interesująca. To, co zrobił dziś Craig Taborn - a bardzo go cenię, przyjeżdża niedługo do Helsinek na mój festiwal [Kansi Auki Piano Jazz Festival] - sam nigdy nie gram muzyki zupełnie improwizowanej. Opieram się na kompozycjach. Nasze trio z Adamem [Bałdychem] - String Trio - to muzyka w której bardzo ważna jest struktura. Wszystko jest w niej zapisane - a potem dochodzą do tego solówki, bo jesteśmy zespołem jazzowym.
Przy okazji, zawsze gdy ktoś daje mi mikrofon, podkreślam rolę, a może staram się bronić, muzyki instrumentalnej. Uważam, że jest ona dużo ważniejsza, bardziej donośna niż to, co robią piosenkarza. Niestety. Jednak 99% populacji całego świata chce słuchać śpiewu. Nie sposób znaleźć dziś radiostację, która grałaby instrumentalną muzykę ludową, brazylijską czy po prostu jazz. Wszyscy chcę tylko słuchać w kółko „i love you”. Instrumenty mają w sobie dużo większą różnorodność, niż muzyka śpiewana. Może oprócz Bobby’ego McFerrina - którego twórczość bardzo do mnie trafia. Ale poza tym Keith Jarrett czy Eddie Gomez czy, siedzący po mojej lewicy Dieter Ilg - mają moim zdaniem dużo więcej do powiedzenia niż wokaliści, którzy nie mają tej swobody, o której mówiliśmy wcześniej.

Dyskretnie patrzę w kierunku Adama, bo chciałbym spytać o jazz i edukację. A Ty miałeś swoje przejścia ze szkołą muzyczną, z której cię wyrzucono za… granie jazzu. Czy Waszym zdaniem szkoła jest miejscem, w którym można nauczyć się jazzu?

Adam Bałdych: Myślę, że edukacja pomaga tak długo jak pozwala muzykowi budować swój warsztat i kreatywność. Oczywiście w natłoku szkolnych zajęć trudno jest stworzyć drogę, która byłaby odpowiednia dla każdego - każdy potrzebuje indywidualnej rady i własnej ścieżki. Szkoła daje jednak szanse chociażby na to by poznać podstawowy. W trakcie nauki i muzycznego dojrzewania chyba każdy czuje w sobie to, że muzyka powinna wyjść na wyższy, głębszy poziom niż tylko budowanie fraz i ogrywanie akordów - czyli abecadła muzyki jazzowej. Oczywiście jest wielu muzyków, którzy robią to w sposób mistrzowski - i często stają się ogromną inspiracją dla innych muzyków. Ja jednak podziwiam takich artystów, którzy niekoniecznie muszą być bożyszczami dla innych muzyków, ale mają w sobie taki przekaz, że z perspektywy lat pozostawiają po sobie coś, co ma dużo większą wartość niż tylko eksploatowanie dźwięków i możliwości instrumentu.

Iiro Rantala: Uważam, że niezwykle wiele można i trzeba nauczyć się z historii muzyki. Gdy spoglądamy na praktycznie wszystkich największych twórców muzyki klasycznej, każdy z nich musiał dla dobra swoje muzyki ryzykować. Musieli promować swoją twórczość, komponowali po to by nakarmić swoją rodzinę i mieli często bardzo ciężkie życie - jak Bach, którego w Lipsku nikt nie rozumiał, czy Mozart. Tak samo w jazzie - wystarczy spojrzeć na Charliego Parkera czy Milesa Davisa. Ci, którzy muszą naprawdę się starać, tworzą po to by przeżyć - to idealne warunki dla kreatywności. Sformalizowana edukacja muzyczna jest czymś dokładnie przeciwnym. Bezpieczne mury akademii nie sprzyjają tworzeniu.
W Finlandii pod koniec lat 60tych zawiązała się grupa muzyków, którym udało się zajść naprawdę daleko - może o nich słyszeliście - basista Pekka Pohjola, gitarzysta Jukka Tolonen, czy saksofonista Juhani Aaltonen - który był wielką inspiracją dla Jana Garbarka, co z resztą często podkreśla sam Garbarek. Juhani ma dziś 78 lat. W tym czasie nie było oczywiście mowy o edukacji jazzowej, ale więcej: nie było dostępu do instrumentów, do partytur, nawet radia nie grały takiej muzyki. Pustynia. Strunę G do basu Pohjola musiał sprowadzać z Londynu. Jeśli udało im się złapać częstotliwość Radia Luxemburg i usłyszeć jedną piosenkę musieli ją potem spisywać ze słuchu - a zaszli naprawdę daleko. Założyli zespół Wigwam. Gdy do Helsinek przyjechał Frank Zappa - jeden z najfajniejszych muzyków na świecie - słyszał już o Wigwamie i zaprosił Pekkę Pohjolę do swego zespołu. Kiedy zapraszają mnie na spotkania do szkół jazzowych zawsze im o tym opowiadam. Najważniejsza rada jaką mam dla studentów szkół jazzowych jest następująca: dostaliście się na wydział jazzu - to już jest coś, to znaczy, że macie coś w sobie, jesteście na tyle dobrzy, że was przyjęto - uciekajcie! rzućcie tę szkołę. Dlatego profesorowie w tych szkołach mnie nie znoszą i nigdy nie zapraszają dwa razy.
Szkoła muzyczna nie kopie cię w tyłek, a żeby tworzyć potrzebujesz by ktoś kopnął cię w tyłek. Oczywiście wydziały jazzu mają jedną wielką zaletę: poznajesz tam ludzi takich jak ty - młodych muzyków. A to jest niezbędne. Mówię więc: zdaj do szkoły, poznaj swoich kumpli i razem rzućcie szkołę i zdobądźcie światową sławę! /śmiech/

Adam Bałdych: Wydaje mi się, że szkoła uczy zasad - po to by potem oceniać poziom ich opanowania. Na egzaminach liczy się kto najlepiej się do nich zastosuje - a nie to, czy ma coś przy ich pomocy do powiedzenia. A przecież istotny jest twój własny głos, nawet jeśli jest krzykliwy - jest twój. I obie drogi mogą być dobre - i akademicka i twoja - ale w szkole liczy się tylko ta utarta ścieżka. Uważam, że powinno się uczyć przede wszystkim tego by mieć odwagę być sobą, zaryzykować po to by pokazać siebie, swoje wnętrze.

W lutym grał na tej scenie Vijay Iyer Trio. Wiemy, że Vijay jest z wykształcenia fizykiem. Wydaje się, że dzięki temu wnosi coś nowego w świat jazzu. Jakie jest panów zdanie na temat tej muzyki np. płyta „Accelerando”?

Iiro Rantala: Powiem krótko: nie podoba mi się. Dieter?

Dieter Ilg: Nie wiem czy znam tę płytę dość dobrze by się wypowiedzieć… To bardzo trudne pytania, dlatego, że gdy mamy do czynienia z muzyką powyżej pewnego poziomu, w grę wchodzi już tylko osobisty gust danej osoby. Nie interesuje mnie czy ktoś kto gra jazz był wcześniej piłkarzem czy fizykiem. Być może piłkarz lepiej od fizyka rozumie relacje międzyludzkie - a może na odwrót. Nie wiem czy są profesje które czynią cię lepszym albo gorszym muzykiem. Jako fizyk być może lepiej znasz się na tej fizycznej, akustycznej stronie dźwięku. Ale wszystko wpływa na twoją muzykę. Może grałbym inaczej gdybym był np. kucharzem? Pytanie: co myślisz o tym czy innym artyście dla muzyków są często krępujące, bo dotyczą ich osobistego gustu, a ten często chcemy zachować dla siebie.

Iiro Rantala: Chciałbym nieco rozwinąć swoją odpowiedź. Owszem, nie podoba mi się ta muzyka, ale to nie znaczy, że uważam, że jest zła. Złego krytyka poznaje się po tym, że mówi, że płyta jest zła, dlatego, że mu się nie podoba. Ja tego nie mówię. Niedawno w Hamburgu Vijay grał koncert przede mną i widziałem reakcje publiczności - wielu z nich bardzo się to podobało. Do mnie to jednak nie przemawia. Gdybym miał analizować dlaczego tak jest, prawdopodobnie zbyt wiele jest w jego muzyce matematyki i ja tego nie łapię. W szkole zawsze miałem z matematyki 5tkę, czyli ocenę na progu zaliczenia. Gdy dostajesz 4 - nie zaliczyłeś.

A jaka jest w takim razie najwyższa ocena w Finlandii?

I.R.: 10. 4 - oblałeś, 7 - ok. 10 jest najwyższa.

Tomasz Stańko powiedział, że artysta, który nie ma własnego języka się nie liczy. Czym jest dla was budowanie własnego języka? Gdzie kończą się patenty, zagrywki a zaczyna własny muzyczny język?

Iiro Rantala: Nie widzę tego w ten sposób. Koncentruję się zawsze na najbliższym projekcie, staram się układać jak najlepsze melodie i jak najlepiej je ze sobą połączyć. Ale Morten, opowiedz nam o amerykańskiej tradycji w Kopenhadze.

Morten Lund: Tak… Nie każdy o tym wie, ale Kopenhaga była i do dziś jest bardzo ważnym miastem dla Amerykanów. W przeszłości liczył się Paryż i właśnie Kopenhaga. Bardzo wielu amerykańskich muzyków nie tylko przyjeżdżało do Danii, ale tam też zostało, zamieszkało - co oczywiście bardzo wpłynęło na całą muzyczną scenę. Teraz może jest już inaczej, ale kiedy ja zaczynałem grać, musiałem zdobyć swoiste „prawo jazdy”, zostać zaakceptowanym przez starszych muzyków. Musiałem więc naprawdę dobrze opanować jazzową tradycję i by próbować potem grać ze starszymi kolegami.  W Kopenhadze od lat 70-tych mieszkał znakomity perkusista, który wcześniej grał m.in. z Oscarem Petersonem - Ed Thigpen. Miałem wielki zaszczyt uczyć się od niego. Był bardzo surowy gdy przychodziło do standardów - jako perkusista musisz je znać perfekcyjnie, potrafić je zaśpiewać itd. itp. - wiele się dzięki temu nauczyłem. W pewnym momencie poczułem się zaakceptowany przez to jazzowe środowisko. Jednak chyba najcenniejsza rada jaką od niego dostałem brzmiała: jeśli chcesz rozwijać się jako muzyk jazzowy, musisz rozwijać swoje człowieczeństwo. Oczywiście, tak jak mówił Adam, musisz opanować język. Dzięki temu będziesz wiedział co grać. Ale nie chodzi tylko o to co, ale jak grasz. Każdy na tej sali byłby w stanie zasiąść za perkusją, wziąć do rąk pałki i wybić na talerzu rytm: ding-ding-di-ding-ding… To jest nasze „co?”. Jednak każdy z nas zrobiłby to inaczej - i to jest właśnie nasze „jak?”. Jak grasz, w jaki sposób - gdy zaczynasz nad tym pracować, wtedy do głosu dochodzi twoja osobowość. Morten-perkusista staje się Mortenem-osobą. Już późna godzina na takie rozmowy, ale pamiętam, że gdy to zrozumiałem, poczułem się niezwykle wolny. Bardzo wiele czasu poświęciłem by poznać, przyswoić bardzo wiele muzycznych tradycji. Ale następny etap polega na tym, by o tym zapomnieć i starać się być sobą. Jak ja gram, jak to interpretuję. Niedawno widziałem wywiad z Waynem Shortem. Powiedział tam fascynujące zdanie „Jazz znaczy dla mnie: odważ się! [I dare you - po angielsku z jednej strony znaczy to rozkazać, z drugiej ośmielić się, odważyć się]. Co to znaczy? Jazz to odwaga, zaufanie, wszystko to, co trudno jest wytłumaczyć.

Na scenie spotykają się muzycy o różnych osobowościach i odmiennych doświadczeniach. Czy zawsze łatwo jest się wam porozumieć czy czasem musicie walczyć o swoją przestrzeń?

Na scenie? Na scenie jest zawsze harmonia. To nie jest walka. Różnorodność jest źródłem bogactwa! Nie lubię grać mainstreamowego jazzu (straight ahead jazz) - to nie jest moja mocna strona, ale z Mortenem mogę to grać całą noc, uwielbiam to. Godzina czy dwie, które spędzamy razem na scenie to najczęściej nasz najszczęśliwszy czas z całego dnia. Zawsze czekam na to z radością. Trudne strony tego zawodu są gdzie indziej - wszędzie, ale nie na scenie. Koncert to dla nas czas święta. Po to to robimy.