Jazzdopad 2015: Od Anthony'ego Braxtona do Triloka Gurtu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Jazztopad rozmiłowany jest w premierach, przy każdej edycji przygotowuje kilka, w tym roku było ich pięć, trzy z nich przypadły na finałowy weekend. Nie byle komu te premierowe projekty zostały powierzone. Anthony’emu Braxtonowi, Andersowi Jorminowi i Wacławowi Zimplowi.

Jak opowiadał dyrektor festiwalu Piotr Turkiewicz w przyszłym roku będzie ich więcej i każde z nich powstaje nie koniecznie jako zwyczajne zamówienie kompozytorskie w rodzaju - jest zlecenie, trzeba napisać utwór, wykonać go potem, zainkasować honorarium i rozejść Siudo swoich zajęć. Poprzedzają je rozmowy o muzyce, nawiązywanie relacji z twórcami, którym się je powierza, zapewnia pan Piotr. To i inne atuty, jakie ma w rękach szef Jazztopadu, jak choćby od niedawna znakomite sale koncertowe, a od całkiem sporego czasu pod ręką również i orkiestrę symfoniczną oraz chór, stwarzają okazję gwiazdą festiwalu pracę w niezwykłym komforcie i może nawet bezpieczeństwie. Myślę, że Jazztopadowe rozmiłowanie w premierach stało się świecie dobrze znane. Rozgłosili je Terje Rypdal, William Parker, Charles Gayle, Wadasa Leo Smith, a przede wszystkim Charles Lloyd, który tu zaprezentował projekt Wild Man Dance, tu go nagrał i potem wydał na swojej najnowszej płycie „Wild Man Dance”, którą powrócił do drużyny Blue Note. To myślę, jeszcze bardziej rozsławiło i festiwal i Piotra Turkiewicza jako promotora zupełnie innego niż większość, promotora, który zostaje na koncertach, wsłuchuje się w zamówioną przez siebie i graną przez gwiazdy muzykę, a nie uciekającego po zapowiedzi do domu nie czekając nawet do połowy koncertu.

Prześledziwszy kilka ostatnich, ale też i tę niedawno zakończoną edycję festiwalu można śmiało powiedzieć, że pan Turkiewicz to człowiek lubiący ryzyko. Podczas Jazztopadu 2015 zaryzykował przynajmniej trzy razy bardzo mocno. O pierwszym razie pisałem poprzednio z okazji koncertu Tribute To Kenny Wheeler, drugi i trzeci miał miejsce w piątkowy wieczór, kiedy to na scenie pojawił się Anders Jormin a po nim trio Mokhtar Gania / Wacław Wimpel / Trilok Gurtu. Ale po kolei. Napierw Jormin, kontrabasista doskonały, muzyk, którego technika gry jest imponująca, brzmienie znakomite, a historia pisana złotymi zgłoskami. Od dawna też Jormin nie na żarty zdradzał zainteresowanie, muzyką klasyczną, skandynawską folkową oraz komponowaniem. Gdzie więc jest podjęte ryzyko? Głównie w zamyśle propozycji napisania muzyki dla dużego składu wykonawczego. W tym przypadku na chór i w wielkim finale chór i orkiestrę. Z tej perspektywy ryzyko tym większe, że o ile pamiętam z taką obsadą Jormin wcześniej raczej za często nie pracował. Ale jak się okazało nie tylko.

Całość Jorminowego koncertu podzielona została na trzy części: mini recital na kontrabas solo, cześć z towarzyszeniem chóru, w tym przypadku Camerata Silesia i grand final, w którym obok kontrabasu, chóru na scenę wkroczyła Orkiestra Symfoniczna w pełnym składzie. I prawdę powiedziawszy w każdej z tych części Andres Jormin pozostawił po sobie wiele wątpliwości. W sprawie recitalu solo ujawniło się w moim odczuciu, że pomimo całej znakomitości warsztatowej i całkowicie zasłużonej renomie wybitnego kontrabasisty, nie jest on typem solisty. Grać wspaniale to jednak okazuje się za mało, aby grać solo. Trudno byłoby w tym miejscu rzecz jasna forsować stwierdzenie, że Jorminowi brakuje umiejętności albo, że instrument kryje przed nim jakieś tajemnice. Nie mniej, kiedy spojrzymy na wielkich kontrabasowych mistrzów recitali solo, którzy nie podążali tylko drogą pustawej wirtuozerii, jak Fernando Grillo, Bertram Turetzky, Joelle Leandre, Peter Kowald, Barry Guy, a niegdyś, także Dave Holland czy Barre Philips, to słuchając Jormina można było odnieść wrażenie, że nie jest to chyba jego żywioł. Że choć ma język i zasób słów niby wystarczający, to jednak nie kreuje kompletnego świata dźwięków. Że zasłania się kontrabasem, Anie poprzez niego mówi. Może nawet nie jest, samotnie stojący na scenie, ze swoim instrumentem zrośnięty. I choć nie było to recital długi, to z każdą chwilą narastała we mnie tęsknota, za Jorminem - członkiem tria Bobo Stensona – tam był wielki, choć nie jedyny na scenie.

 

Nie lepiej rzecz miała się gdy wparły go chór, a potem orkiestra. Szczególnie orkiestra. Tutaj wielki znak zapytania wyświetlał się nad samą kompozycją, składającą się z kilku części, bardzo eklektyczną daleką od jazzu suitą. Ale nie w estetyce czy stylistyce, ani też w braku jazzowych odmiesień problem. Kłopot raczej w tym, że trudno mi było stwierdzić jako kto Jormin postanowił występować i dla kogo tak naprawdę napisał ten utwór. Czy dla siebie jako solisty ogniskującego wydarzenia wokół siebie, któremu wielki ansambl tylko pomaga, czy może jako kompozytor, architekt, budowniczy dopełniający orkiestrę kontrabasowym kolorem. Jeśli jako ten pierwszy to jego partie były zdecydowanie zbyt mocno przykryte potęgą chóru i orkiestry, jeśli jako ten drugi to być może warto byłoby nieco baczniej pochylić się nad formą, narracją i instrumentacją utworu. W takiej formie, w jakiej go usłyszałem w Narodowym Forum Muzyki, sprawiał raczej wrażenie szkicownika pomysłów, z którego po wykrojeniu najbardziej wartościowych momentów zostałoby zaledwie kilka minut muzyki. Całość trwała chyba więcej niż trzy kwadranse i trochę boję się myśli, że mógł to nie być wcale taki szkicownik.

 

Dramat jednak zdarzył się po przerwie. Na scenę wkroczył Mokhtar Gania dzierżący w dłoniach ghimbri, potem Wacław Zimpel z zestawem klarnetów i stanowiskiem elektroniki zapętlającej grane przez niego Patrie i najsłynniejszy gość koncertu perkusista Trilok Gurtu. I tu, choć w nawałnicy braw, zażyliśmy czegoś co łudząco przypominało sztukę, w rzeczywistości nie będąc nią, ani przez chwilkę. Za wszystko odpowiedzialny był spektakularny brak komunikacji. Ale nie pomiędzy wszystkimi muzykami. Za fiaskiem tej premiery stał i prężył się Trilok Gurtu, artysta o nazwisku słynnym i jak się okazuje bardzo przecenianej chęci i zdolności uczestniczenia w procesie twórczym. Przypominał raczej „artychę” rozkochanego w sobie, przeglądającego się w swojej grze jak w lusterku, nie zwracającego uwagi na nikogo i nic poza sobą, aroganckiego, piramidalnie efekciarskiego, a także krańcowo nudnego w swojej fajerwerkowej pukaninie, dobosza. W pewnym momencie do zespołu doszedł Girindar Udupa, jako gość specjalny i wówczas stało się jasne, że na scenie, jedynymi chętnymi do muzycznego spotkania są wszyscy oprócz Triloka. Przykro było na to patrzeć, choć nie tak bardzo przykro jak słuchać. I tylko szkoda Triolka Gurtu, który niegdyś był bardzo ciekawym muzykiem, a jeszcze bardziej żal pozostałych muzyków, zmarnowali swój czas, a czas jest bardzo cenny i nie warto go marnować na takie hucpy.

 

Na szczęście przykre wrażenia z tego dnia zrównoważone dnia kolejnego. Najpierw wspomniany Wacław Zimpel i Sagaara, a kilkanaście minut po ich koncercie Anthony Braxton, który także wziął udział w festiwalowej ferii premierowych projektów. Tak bardzo krzepiące było słuchać jak zmienił się Wacław Zimpel w obliczu wielkiej karnatyckiej muzyki z Bengaloru. Miło było dostrzec, że przez półtora roku od czasu pierwszego spotkania wciąż uczący się tej muzyki znacznie w niej okrzepł, że porusza się po niej z większą pewnością, z topniejącą nieśmiałością. Tu we Wrocławiu miał może odrobinę łatwiej, bo Sagaara A.D 2015 nie była kwartetem, w którym pozostawał on jedynym melodykiem. Tu wsparty został dodatkowo przez skrzypka i ta relacja przydała całej muzyce wiele oddechu i dla uszu nieobytych z tamtejszą muzyczną kulturą, sporo trakcyjności. Skłamałbym rzecz oczywista twierdząc, że tak jak Wacław Zimpel nabrałem w niej choćby podobnego osłuchania i orientacji, ale niesprawiedliwe byłoby zamknąć uszy na to, co stara się on ze swoimi hinduskimi nauczycielami zbudować. Najpełniej mogli przekonać się o otwartości Girindara Udupy i kolegów ten, kto zdecydował się wziąć udział i w wieczornym koncercie w Sali Czerwonej NFM, jak również w kameralnym koncercie w jednym z prywatnych mieszkań.

 

Tymczasem Anthony Braxton zawiesił poprzeczką jak zwykle wysoko. Nie czuję się na siłach oceniać jego kompozycji, badać jej formy, struktury i budowy. Ale też i muzyka Braxtona w całej swojej złożoności, w całym zaawansowaniu oraz instrumentacji (dwie harfy, saksofon altowy, tuba i trąbki) ma też i tę cechę, że namawia słuchających, by ci dali się jej ponieść po prostu, jako brzmieniowemu doświadczeniu tu i teraz. Doświadczeniu daleko wykraczającym poza estetykę jazzu, od której zresztą Braxton, od niemal samego początku, odżegnuje się, zwłaszcza jako głównej siły inspiratorskiej. Ten jazz tam jednak jest, zaklęty w niektórych frazach, w pewnych wątkach narracji, w jej improwizacyjności i brzmieniowej swoistości, ale pozostaje też ledwie częścią muzycznej materii, jaką pan Antoni się posługuje. To co dostajemy od niego to muzyka współczesna, w takim rozumieniu, w jakim myślimy o niej w trybach zachodniej kultury muzycznej. To też rodzaj muzycznego poematu, którego zaryzykuję wcale nie musimy koniecznie do końca rozumieć. Wystarczy zaufać kompozytorowi i muzykom, nadstawić uszu i płynąć za kolejnymi zadziwiającymi brzmieniami, za zmianami barw, i meandrami fraz, nie pytając gdzie ta podróż zaprowadzi i jaki przed nami roztoczy się kolejny widok. I tak podchodząc do tej wyrafinowanej, bardzo oryginalnej muzyki, stworzymy sobie szansę, na prawdziwie niezwykłe doznanie.

 

Następnego wieczora na scenę wkroczył Hope Quartet Henri Texiera, zespół, który pojawił się nieplanowany wcześniej, zastępując Abdullaha Ibrahima, po tym jak ten odwołał swój koncert. Po wyzwaniach dnia poprzedniego muzyka, jak popłynęła w stronę słuchaczy mogła być przyjęta jak chwila wytchnienia. Również i wówczas nie dostaliśmy jazzu w rozumieniu amerykańskim. Texier przez dekady znalazł swój przestrzeń muzyczną. Zaczerpnął z jazzu to co mu szczególnie bliskie, odłożył na bok to, co dla niego mniej ciekawe i stworzył muzykę bardzo swoją. Sam o swoich kompozycjach mówi, że są inspirowane kulturą Indian. Ile tych fascynacji w istocie wywodzi się z kultury szczepów Apaczy, Dakotów, Delawarów czy Komanczy nie potrafię powiedzieć, ale też sądzę nie ten muzykologiczny aspekt propozycji Texiera wydaje się kluczowy. Texier, niezależnie od tego czy gra z kwartetem Azurowym, czy Hope Quartet daje muzyce siłę swoją wyobraźnią, swoją atencją dla rytmu, którego ostinata, nadają całości bardzo witalnej siły i silnym przywiązaniem do tematów bardzo dystansujących się od afroamerykańskiej jazzowości. Nade wszystko jednak jego muzyka jest cudownie skonstruowana pod względem barwy, saksofon altowy i klarnety (Sebastien Texier) i saksofon barytonowy (Francois Corneloup) nadają jej i siły, sekcja rytmiczna energii i pulsu, a razem daje to bardzo świeże, choć przecież żadną miarą nie mające cech nowatorstwa, doświadcznie obcowania z muzyką niepretensjonalną. Słowem bardzo udany finał, ba więcej niż udany i szalenie ważny w całym obrazie finałowego weekendu wieńczącego festiwal.