Ad Libitum 2012: Jak słuchać Anthony’ego Braxtona? relacja z finału festiwalu.

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W finałowym dniu festiwalu Ad Libitum, 16 października w Warszawie, mieliśmy zaszczyt usłyszeć kwartet Anthony’ego Braxtona – jednego z najbardziej istotnych muzyków i kompozytorów naszych czasów. Diamond Curtain Wall Quartet, z Taylorem Ho Bynumem (kornet, trąbka, trąbka basowa), Jamesem Fei (saksofon altowy) i Ericą Dicker (skrzypce), zapowiedzieli kierownik artystyczny festiwalu pan Krzysztof Knittel i pan Paweł Brodowski. Naczelny „Jazz Forum” wspomniał mistrza sprzed trzydziestu lat –  wtedy, a także wcześniej, Braxton mocno eksplorował rejony improwizacji jazzowej. Jednakże tamten Anthony Braxton proponował zupełnie inną muzykę, chociaż chyba wciąż jest tym samym muzykiem – człowiekiem, którego dzieło nie poddaje się klasyfikacji, jest zupełnie jednostkową jakością.

Pytanie o to, jak słuchać Braxtona, jest dla mnie kluczowe za każdym spotkaniem z nim. Hasło: „na festiwal przyjdzie Braxton w kwartecie”, może oznaczać tysiące rzeczy, bo tylu rzeczy dotknął Braxton w swojej twórczości. Diamond Curtain Wall Quartet nie ma nic wspólnego z kwartetami, z jakimi działał w rewolucyjnych latach 70.: wiekopomny kwartet z Dave’em Hollandem, Barrym Althsulem i George’em Lewisem, czwórkowe składy Braxtona z Wheelerem, Antoine’em Duhamelem i Francoise Mechalim. Nic też nie łączy wczorajszego składu z kwartetami z lat 80., choćby z  Johnem Lindbergiem/Markiem Dresserem, Gerrym Hemingwayem i Marylin Crispell. Nie można też w żaden sposób porównywać tego kwartetu ze składem, w jakim na początku nowego millenium Braxton odczytywał standardy (z Kevinem O’Neilem, Kevinem Nortonem i Andym Eulauem). Hasło „kwartet” w przypadku Braxtona to z każdą nową odsłoną prawidziwa zagadka i nowy obszar do odkrycia.

Jednakże kwartet to tylko jedna z wielu formuł, którą Braxton bada. I przede wszystkim: wymyśla na nowo. Jest kompozytorem i filozofem. Kluczem do słuchania jego muzyki jest dla mnie niezakładanie niczego. Co z tego, że słyszałam go w kwartetach, duetach, kwintetach… n-tetach? Co z tego, że wiem, jak nietypowo podchodzi on do kompozycji? Co z tego, że po prostu trochę znam jego twórczość? W końcu: co z tego, że słyszałam go już na żywo, widziałam, jak kieruje zespołem? Ano nic. Za każdym razem staję przed jego dziełem jak małe dziecko.

Wczoraj też tak było. Radiowe studio imienia Witolda Lutosławskiego, wierni melomani w fotelach. W skupieniu. Zespół wchodzi na scenę, burza oklasków, a potem cisza, ukłony zespołu. Zaczynają. A właściwie zaczyna Braxton: ustawia coś w laptopie (bo tym razem grał nie tylko na saksofonach). Cisza. Coś w komputerze chyba się zawiesza, cisza trwa – wszyscy czekają w skupieniu na pierwszy dźwięk. Cisza. W końcu słyszymy pierwszy dźwięk, i następny. Z jednego instrumentu, z drugiego, trzeciego, czwartego. W tle jednostajne laptopowe pomruki. Dźwięki wymieniają się, urywają, są dłuższe, są krótsze. Są pauzy i nagłe miniunisona kwartetu, urywane, wibrujące, skrzeczące, gładkie. Wysokie, niskie, jasne, ciemne, ciepłe, zimne. Czasem Braxton dyryguje zespołem, pokazując charakterystyczne znaki geometryczne – co oznaczają, to wie tylko zespół. Przez czas wszyscy wpatrują się w skupieniu w swojej pulpity, a mimo tego wyraźnie słychać, że muzyka rodzi się na naszych oczach.

Muzyka… Hmmm…. Nie ma tu melodii, nie ma harmonii, nie ma żadnego, kurczę, frazowania. Nie ma uchwytnej struktury. Nie ma się czego złapać, a jednak słucha się tego lekko. I nieważne, że można się było spodziewać, że będzie niespodziewanie. Wewnętrzna pokusa uchwycenia i zanalizowania struktury jest mocniejsza. I jak zwykle: pokusa zostaje pokonana przez zamysł Braxtona. Słuchacz poddaje się i  podziwia nieznany świat dźwięków o niezrozumiałej topologii. Wciąga się w improwizację (?) wytrawnych muzyków, do której wytyczne są zapisane (?) w notacji (?). Czasem wydawało mi się, że tworzy się jakiś operowy (?) dramatyzm, że ujawnia się jakiś formalny szkielet. A jednak nie. To są jedynie specyficzne relacje dźwiękowe. W głowie powstaje natrętna, a jednocześnie jałowa, myśl: jak oni to robią?

Braxtonowska kompozycja utworów często jest uchwytna dopiero po zakończeniu – uchwytna, ale nie do ogarnięcia. Jedyna pewna do zdefiniowania rzecz, jaką można powiedzieć o jego muzyce, jest taka, że żadnego dźwięku nie da się przewidzieć. Żaden „nie pasuje” do poprzedniego. Puzzle, które układa Braxton, są polimorficzne – zmieniają kształty w zależności od jego aktualnej wizji. Są tak samo mało przewidywalne, jak zaskakująca jest stosowana przez niego notacja. Od wielu lat Braxton w swojej twórczości łączy wolność improwizacji z wolnością kompozycji. Braxton nieustannie odkrywa nowe sposoby komponowania. Komponowania poza harmonią, melodią, poza zdefiniowanym z góry brzmieniem. Komponowania relacjami dźwięków, porozkładanych w nierównych ciągach czasowych – zakreślonych na jego partyturach barwnymi kolorami i kilkoma różnymi szlaczkami. Każdy z jego uczniów poznaje tę specyficzną notację. Na wczorajszym koncercie muzycy korzystali nawet z małej ściągawki: z jednej strony mieli narysowane znaczki, a drugiej – ich definicję brzmieniową. Dotyczyły one długości i barwy dźwięków. Właśnie tymi znaczkami Braxton w trakcie koncertu  przerywa czasem zanotowaną – czy raczej namalowaną – kompozycję: układa dłonie w prostokąt, pokazuje trzy palce, i na ten sygnał słyszymy idealnie wydobywane i zgrane ze sobą dźwięki zespołu. Za innym razem jest to kwadrat i dwa palce. I słyszymy już zupełnie inne brzmienia. W tle towarzyszący całej kompozycji burdonowy pomruk laptopa – ten „akompaniament” jest chyba jedynym swojskim dla słuchacza elementem struktury. Dziwne: sztuczny dźwięk laptopa wydaje się w tym otoczeniu najbardziej naturalny. No tak – tak może się zdarzać w zwariowanym świecie Braxtona. 

Zwariowanym, ale pieczołowicie ułożonym, zaplanowanym, określonym konkretnymi zasadami. Zasady, według których zbudowany jest świat muzyki, Braxton pokazuje swoim współpracownikom, objaśnia uczniom. Pokazuje swój sposób komponowania i pozwala innym na współbudowanie. Jednak nigdy im nie narzuca swojego sposobu grania. Tworzy muzykę z różnymi ludzi i – jak mawia – z różnych muzyk. Grał solo, grał w małych składach, większych, orkiestrowych. Grał jazz, gra muzykę współczesną, grał swoje kompozycje, ale też rozpracowywał swoich mistrzów. Jednakże jego muzyka nie jest synkretyczna wprost. Za pomocą freeimpro dawno temu wyemancypował się ze stylistycznych i gatunkowych granic. Równolegle rozpoczął budowanie swoistego systemu kompozycji i komunikacji z muzykami. Jego systematyczna praca jest udokumentowana na setkach nagrań. Wychował dziesiątki młodych muzyków, którzy po zetknięciu z jego światem nie dość, że zostali wyćwiczeni warsztatowo na wszelkie możliwe sposoby, to nauczyli się tworzyć własny świat, własnym językiem. W ostatnich latach tych młodych talentów spod skrzydeł Braxtona wydostało się wiele – można zaryzykować stwierdzenie, że każda płyta jego wychowanka jest warta zainteresowania (i po raz kolejny pojawia się w głowie pytanie: jak tacy muzycy się nawzajem znajdują?). Znakomitą próbkę gry tej „młodzieży” można było usłyszeć właśnie na wczorajszym koncercie.

Tym, co przez lata mu towarzyszy Braxtonowi we wszelkich jego konstrukcjach, to brzmienie jego skasofonów, klarnetów, fletu. Brzmienie,  które nie tyle jest łącznikiem między różnymi muzykami, ile wolnością jego wypowiedzi, czymś, co daje jemu swobodę tworzenia, a nam odczucie prawdziwej muzyki. Jakkolwiek jednak skomplikowana jest jego muzyka, to nie ma powodu, żeby rozpracowywał ją słuchacz. Braxton jest jak architekt-fantasta: przy użyciu zaawansowanych technologii tworzy innowacyjne budowle, które zachwycają pięknem, ergonomią i lekkością. Jednak żeby podziwiać jego konstrukcje, nie trzeba być po politechnice, żeby korzystać z jego wiedzy nie trzeba znać się na wysoko wydajnych systemach zarządzania budynkami. Żeby cieszyć się tym światem, o coraz to nowym obliczu,  nie trzeba go rozumieć, wystarczy Braxtona regularnie słuchać.