Jazz Jantar 2012: Elec-Tri-City oraz Get The Blessing.

Autor: 
Piotr Rudnicki

Sobota była ostatnim dniem festiwalu Jazz Jantar odbywającym się w macierzystym klubie Żak. Na scenie Sali Suwnicowej zaprezentowały się: trójmiejski skład Elec-Tri-City oraz brytyjczycy z Get The Blessing.

Był to chyba najmniej akustyczny dzień festiwalu. Obydwa zespoły korzystały z dobroci prądu nader skwapliwie, a rozpoczynający wieczór muzycy Elec-Tri-City grali – zgodnie z nazwą –  wyłącznie przy pomocy instrumentów elektrycznych. Pod tą dwubrzmiącą i dwuznaczną nazwą wystąpili trójmiejscy jazzmani, spośród których dwóch – w osobach Marcina Wądołowskiego i Dominika Bukowskiego - widzieliśmy już na scenie Jazz Jantaru w ubiegłym tygodniu. Wówczas - w zupełnie innym repertuarze i z innym instrumentarium - wystąpili w zespole Krystyny Stańko, teraz działając już na własny rachunek, popisali się żywym, pełnym graniem. Od samego początku było jasne, z czym mamy do czynienia – żywiołowy początek w postaci Amber Funk pokazał od razu, że będziemy mieli do czynienia z rasowym, czystym, wyrazistym graniem. Basowe pochody i riffy założyciela i lidera zespołu Janusza Mackiewicza dawały asumpt dla wirtuozerskich popisów Marcina Wądołowskiego, oraz równie doskonałej gry wibrafonisty Dominika Bukowskiego, grającego na xylosynthcie. Siedzący za olbrzymim zestawem Grzegorz Sycz, wspomagając kolegę z sekcji rytmicznej napędzał solistów, zachęcając do jeszcze większego rozimprowizowania ich mistrzowskich partii.

Przestrzeni dla nich było mnóstwo w pełnym motoryki inspirowanym stukotem przejeżdżających przez Trójmiasto kolejek Loud Train jak i w późniejszej, lekko bluesowej balladzie. Swoistego pojedynku-współpracy duetu Bukowski-Wądołowski nie wytrzymały w końcu wyświetlane nad sceną wizualizacje, które przy utworze Dopalacz odmówiły posłuszeństwa. Ostatnia część koncertu należała całkowicie do Janusza Mackiewicza, kompozytora całości materiału Elec-Tri-City. Zespół zagrał elektryczne wersje utworów z jego autorskiej płyty sprzed czterech lat – tytułowy Frogsville (angielska wariacja na temat nazwy dzielnicy Gdańska, w której mieszka basista) oraz Introverter, zaś basista miał więcej miejsca na ukazanie kunsztu improwizacji. Muzyka Elec-Tri-City nie ma pretensji do bycia nowatorską – garściami czerpie z co najmniej kilku jazzowych tradycji, z elektrycznym graniem lat 70 w pierwszym rzędzie. Uwagę zwraca szerokie zastosowanie możliwości brzmieniowych jakie dają efekty gitarowe oraz dość rzadko spotykany xylosynth,  w przypadku którego modulacja dźwięku może pójść bardzo daleko – w pewnym momencie gitara i xylosynth niemal wymieniły się brzmieniami. Energia i zgranie zespołu wieloletnich przyjaciół i współpracowników, a przy tym świetnych muzyków zaowocowało najlepszym na tej edycji Jazz Jantaru koncertem Sceny Trójmiejskiej. Fani takich brzmień z pewnością niecierpliwie czekają na zapowiedziane ukazanie się albumu.

Po przerwie na scenę Sali Suwnicowej weszli członkowie grupy Get The Blessing, którzy premierowo zagrali materiał ze swej najnowszej płyty OC DC. Tytuł albumu bristolskiego kwartetu jest znamienny dla tego, co zespół na scenie prezentuje, jednak nie wyjaśnia wszystkiego. Jest to swoista gra skojarzeń z nazwiskami dwóch źródeł inspiracji grupy - mistrzów free jazzu: Ornette'a Colemana i Dona Cherry'ego, oraz pewnego australijskiego zespołu rockowego. I choć akurat w przypadku tego ostatniego chodzi raczej o energię niż o sprawy czysto muzyczne (a i ona ujęta jest tutaj raczej z dystansem) to wpływ obydwu tych podmiotów na twórczość Get The Blessing jest niezbywalna. Jeśli do tego już osobliwego kolażu dodamy bristolski sound (Jim Barr i wczoraj, niestety, nieobecny oryginalny perkusista GTB Clive Deamer to wieloletni współpracownicy formacji Portishead), typowo angielską elegancję – tak w brzmieniu jak i w ubiorze muzyków – oraz dystans i humor, otrzymamy jedyną w swoim rodzaju muzyczną substancję. Za element jazzowy w Get The Blessing odpowiadają saksofonista Jake McMurchie i trębacz Pete Judge. To oni, ustawieni po przeciwnych stronach sceny rozpoczęli koncert rozhukanym, hulaszczym Low Earth Orbit. Do sekcji dętej dołączyła szybkim rytmem perkusja oraz pulsujący bas. Rozpoczęło się kontrolowane szaleństwo, gdzie triphopowa gęstość łączyła się z jazzowym feelingiem w energetyczną, lecz w dużym stopniu elegancką fuzję. Ton dęciaków ze zgrzytliwą ekspresją muzyków freejazzowych nie ma nic wspólnego, potrafi natomiast pędzić i oddziaływać na publikę w czysty, miękki i pełen humoru sposób. Wpadających w ucho, genialnych numerów było podczas koncertu mnóstwo. Kołyszące Americano Meccano (z kapitalnym przejściem wewnątrz utworu) było równie chwytliwe jak OC DC, przed którym Jim Barr poprosił widzów o wsparcie perkusyjne („You look like you need some clapping”) - i cała sala zaczęła wybijać rytm oklaskami, nie tylko nie zaprzestając owej czynności do końca trwania długiego utworu ale... domagając się powtórki („Let's do it one more time!” zakrzyknął ktoś w środku sali). Największym jednak hitem okazał się swawolny, imprezowy niemal Eistein Action Figures z zapętlonym przyspieszającym motywem tenoru, który przyczepił się do mnie tak, że od wczoraj nie mogę – i nie chcę! - słuchać już nic innego. Ciekawe tylko, co na to John McLaughlin...