Jazz Jantar: John McLaughlin - gigant skromności

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl Copyright: www.wyszomirski.pl

Buchnęło, zawrzało... ale długo jeszcze nie zgaśnie. Przez trzy tygodnie festiwal Jazz Jantar 2012 raczył swoją publiczność koncertami, których rozległość stylistyczna mogła przyprawić o zawrót głowy niejednego „znawcę” jazzu. Grali młodsi i starsi, akustyczni i elektroniczni, tradycjonaliści, nowatorzy i wszyscy inni, którzy w jakiś tam sposób muzycznie mieszczą się w terminie jazz... Relacje z wszystkich tych koncertów znajdziecie na naszych łamach, a że tradycją festiwalu jest, że na koncert finałowy zapraszana jest gwiazda z najwyższej światowej półki, tegoroczną edycję Jazz Jantaru zamknął sam John McLaughlin.

Z tego typu koncertami zawsze jest pewien kłopot. Jeśli na scenę ma wyjść muzyk, o którym pisze się, że „po współpracy z Davisem mógłby już nic nie robić, a i tak będzie wielki”, pojawiają się obawy, czy aby nie został zaproszony wyłącznie z racji nośności nazwiska, a my słuchając go nie będziemy się wytężać, aby znaleźć w jego muzyce resztki owej dawnej wielkości. Na szczęście okazało się, że w przypadku Johna McLaughlina wątpliwości te były nieuzasadnione. Wypełniona do ostatniego miejsca główna sala Polskiej Filharmonii Bałtyckiej na Ołowiance (biletów zabrakło już jakiś czas temu) zgotowała artyście i jego grupie The 4th Dimention owacje już zanim zabrzmiał pierwszy akord, ale ów kredyt został przez muzyków podczas występu spłacony co do grosza.

John McLaughlin nie należy do gwiazd zarozumiałych czy zapatrzonych w siebie. Podczas koncertów pokazuje swój bezsporny kunszt i wirtuozerię, ale jednocześnie (a może przede wszystkim) dba o to, by okazję do wykazania się mieli także towarzyszący mu muzycy. Setlista gdańskiego występu została skrojona właśnie do tego celu – dużą część utworów dobrano w niej tak, aby popisać się mogli poszczególni członkowie The 4th Dimension. I tak np. w Hijacked usłyszeliśmy solówkę Etienne'a Mbappé, który z niesłychaną dynamiką zawiązywał basowe pętelki, toczył kółka i zapamiętale przechodził w krótkie szarpnięcia strun gitary basowej. Pozostali muzycy zaskoczyli natomiast wszechstronnością: Gary Husband („the right kind of monster” - jak określił go lider) w Call and Answer zaliczył solo na klawiszach, po czym usiadł za specjalnie dlań przygotowaną drugą perkusją – za którą spisał się bodaj czy nie lepiej niż Ranjit Barot. Ten ostatni z kolei dał popis wokalny w Love and Understanding, a późniejsze własne perkusyjne solowe pięć minut podparł energetycznym skatem.

Każdy z tych elementów show grupy McLaughlina spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, sam zaś gitarzysta wykonując ekwilibrystyczne partie w swej skromności raczej cieszył się z powodzenia muzyków, niż epatował własnym mistrzostwem. Nie było nic gwiazdorskiego w jego przejściach to na lewą, to na prawą stronę sceny, gdzie pozwolił się oglądać z bliższej odległości tym spośród widzów, którzy ze swych miejsc nie mogli dokładnie estrady zobaczyć. Podobna radość grania i dzielenią się muzyką jest świadectwem klasy wykonawcy. To, że John McLaughlin niezależnie czy zagra Senor CS dedykowane Santanie, Light At The Edge Of The World dla Pharoah Sandersa czy też żywsze i bardziej wymagające Transfusion będzie prezentował szczyty technicznych możliwości gitary jest na tym poziomie opanowania instrumentu aż nadto jasne, więc nie będę się rozpisywał na temat detali jego gry. Szczęście, że istnieją jeszcze ludzie skromni, nawet w pełnej świadomości talentu potrafiący szczerze docenić aplauz publiczności. John McLaughlin z pewnością jest jednym z nich. Brawo!