Poczytalny Marcin Olak: Zima

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Nie przepadam za zimą. Oczywiście słyszałem, że w niektórych sytuacjach bywa pomoć fajna – śnieg, narty, takie sprawy – ale mi akurat kojarzy się wyłącznie z odśnieżaniem podjazdu. I z korkami na drogach. I z koniecznością wcześniejszego wyjeżdżania na koncerty, przecież trzeba jechać wolniej. Oprócz tego jest zimno i ciemno. Ale z drugiej strony nawet ja zuważam czasem, że jest pięknie – drzewa przysypane śniegiem, pola bielące się po horyzont, jakoś tak cicho i dostojne... No tak, ale cały czas jest zdecydowanie za zimno i zbyt ślisko. Sytuacja jest, cholera, niejednoznaczna.

Najchętniej przespałbym całą zimę, te wszystkie niedźwiedzie nie mogą się przecież mylić. Niestety się nie da, więc przynajmniej staram się izolować od zimnego otoczenia jak tylko potrafię. Zauważyłem na przykład, że zimą o wiele częściej używam słuchawek, częściej też słucham muzyki w samochodzie. To, rzecz jasna, nie jest optymalna przestrzeń odsłuchowa, ale o tym przeciez wszyscy wiemy, zresztą nie o to tym razem chodzi. To na czym mi zależy – zwłaszcza zimą – to dobarwienie rzeczywistości jakąś scieżką dźwiękową.

Przyznaję, że najczęściej słucham tak zwanej trudnej muzyki – skomplikowanej, wymagającej skupienia i świadomości. Pięknej, ale nieoczywistej. Niejednoznacznej. I, co ciekawe, właśnie taka muzyka najlepiej pomaga mi radzić sobie z zimą. Nie izoluje mnie od rzeczywistości, nie zagłusza. Raczej wpasowuje się w pejzaż, dopowiada. Na przykład taka – wiem, nie najnowsza – płyta Cuong Vu Trio meets Pat Metheny. Raczej wolne tempa, dostojnie zagrane tematy, improwizacje niekoniecznie popisowe, raczej budujące klimat. Przestrzeń i melancholia, ale z drugiej strony spokój i pewność każdego dżwięku. W radiu się raczej nie obroni, ale mi jakoś pasuje do sytuacji. Oczywiście, wrócę do albumu na lepszym sprzęcie, w lepszych warunkach, chcę uważnie posłuchać, co tam się dzieje... Ale na razie po prostu chłonę atmosferę. W międzyczasie przełączem się na radio, słucham wiadomości. Raczej z poczucia obowiązku niż dla przyjemności, optymistycznie mnie to przecież nie nastraja... Przez chwilę zostaję przy radiu, może dlatego, że prezenter obiecuje, że puści teraz coś pozytywnego, z energią. Rzeczywiście pojawia się jakaś piosenka, bez watpienia energetyczna i wesolutka. Sztuczna i nieadekwatna, jak trener na spotkaniu motywacyjnym. Na prochach. Wytrzymuję jakąś minutę i wracam do Cuonga Vu, z tą niejednoznacznością jednak mi lepiej. Ta muzyka do niczego mnie nie zmusza, nie próbuje mnie formatować czy nastrajać. Płynie, podkreśla nieoczywiste walory zimy, pogodnie dystansuje się od zimna i zapadajacego zmroku.

Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jest bardziej ludzkie, zgodne z naturą – przynajmniej moją. Znajomy kiedyś swietnie określił taką sytuację, powiedział, że są utwory, które zamiast coś mu dać, zabierają. Przecież czasem nie zaszkodzi trochę zwolnić, zasmucić się lub przynajmniej zamyslić, i ja nie chcę, żeby mi ktoś to zabierał. Nie muszę być jednowymiarowy, wesoły i zmotywowany do pracy, nie chcę taki być. Prawdę mówiąc, im jestem starszy, tym bardziej cenię sytuacje złożone, w których dostrzegam różne znaczenia i treści.

I może właśnie dlatego wolę jazz.