Derek Bailey - heros gitary nie grający riffów.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Nigdy nie był traktowany przez wielki przemysł jak wielka postać. Nie dostał Grammy! Ani też za bardzo nie udawało mu się załapywać na okładki gazet, nawet tych branżowych. Ale też do jakiej niby branży miałoby się go przydzielić? Czasy kiedy taka klasyfikacja mogłaby się wydarzyć i miała sens minęły zanim stał się tym, kim się stał. Wszyscy mistrzowie improwizowanej awangardy podróżowali do niego, jak do mędrca, nazywali herosem gitary nie grającym gitarowych rifów, nauczycielem, nie znającym wszystkich odpowiedzi. Zmienił tak wiele muzycznych życiorysów, że wyliczyć ich nie sposób. Agusti Fernandez wybitny kataloński improwizator powiedział, że jego życie zmieniło się gdy pierwszy raz usłyszał właśnie jego.  I kto wie, gdyby pomyśleć czym w ogóle jest free improvised music, nie byłoby od rzeczy powiedzieć, że jest ona tym kim był Derek Bailey.

A kim był? Powiedzieć gitarzysta to za mało. Ale owszem grał na gitarze ofiarowanej przez stryja. W czasach młodości grał nawet w zespołach rozrywkowych, grających muzykę popularną od The Beatles po funky, a nawet, jak sam wspomina, również po estradowe szmoncesy w zespołach wykonujących muzykę taneczną. Z sukcesami zapewne, bo zatrudniany był często i chętnie. Jak to w Sheffield, które ze swoim pół milionem mieszkańców było piątym co do wielkości miastem Anglii, a przy okazji, szczególnie w latach młodości Dereka Bailey niemal przemysłową stolicą kraju. Aż dziw bierze, że w mieście stali, pierwszego na świecie klubu piłkarskiego i mistrzostw świata w snookerze pojawił się zespół, który ni jak nie przystawał do drobnomieszczańskiej rzeczywistości miasta. To musiało zbijać z tropu, kiedy band stawał na scenie. Do dziś zbija z tropu, choć dziś jesteśmy już wybiczowani muzyką awangardową do krwi niemal, o ile oczywiście chcemy się takiemu biczowaniu poddać.

 

Dziwne to było trio. Derek Bailey gitarzysta, który przeszedł od muzyki tanecznej jednym krokiem do gitarowego eksperymentu, Tony Oxley klasyczny perkusista, który z czasem stał się jazzmanem i Gavin Brayars - kontrabasista, który z czasem osiadł jako kompozytor muzyki współczesnej. Nazywało się Joseph Holbrooke Trio i choć nazwa sugeruje, że muzyce tego kompozytora z połowy XIX i XX wieku będzie zadekowane, to jednak nigdy nie zagrało żadnej jego kompozycji. Zagrało za to wiele zupełnie zaskakującej muzyki, jak to niektórzy opisują pomiędzy późnym Coltranem, Bilem Evansem, Johnem Cagem i Karl-Heinzem Stockhausenem. Jakkolwiek by jej jednak nie odpisywać była muzyką, która utorowała drogę dla czegoś, co potem zwykliśmy nazywać muzyką free improvied.

A więc najpierw Sheffield, w połowie lat 60., a potem Londyn i spotkania z innymi twórcami, którzy na własną rękę odkrywali, że można improwizować poza konwencjami, stylami, poza dotychczas znanymi regułami. W tym gronie były wielkie indywidualności, artyści patrzący w podobnym do Dereka Baily kierunku, ale podążający swoimi ścieżkami. Był KEnny Wheeler, kanadyjski trębacz, który osiadł w Anglii, młody kontrabasista Dave Holland, jeszcze młodszy Barry Guy, saksofoniści Evan Parker i Trevor Watts, nieżyjący już puzonista Paul Rotherford oraz być może najważniejszy z nich, a przynajmniej na pewno jeden z najważniejszych w  historii tej muzyki perkusista, John Stevens i jego olśniewający zespół Spontaneus Music Ensemble.

Razem z tymi i niezliczoną ilością innych twórców, w niezliczonych konstelacjach Bailey zbudował własny muzyczny język i jako gitarzysta, i jako muzyk w szerokim znaczeniu tego słowa. To potem pozwalało mu grać ze wszystkimi nie tracąc nic ze swojej własnej oryginalności. Słowo wszystkimi nie jest tu też żadną miarą przesadzone. Co więcej styl, w jakim grał partner wydaje się w przypadku kolaboracji Bailey’a całkiem drugoplanową sprawą. Pewnie dlatego z równym powodzeniem muzykował z legendą freejazzu Cecilem Taylorem, ikoną cool jazzu Lee Konitzem, trębaczem swingowym Willem Gainesem z jednej strony, z drugiej z nagim tancerzem Minem Tanaką albo wielkim Tonym Williamem, który ze wszystkim co dobre w muzyce mógł się kojarzyć, ale nie z wycieczkami w stronę tak swobodnej improwizacji. Posłuchajcie płyty Acana i być może będzie to powód do zmiany obiegowych sądów o tym legendarnym perkusiście Milesa Davisa.

 

Ta lista jest zresztą znacznie dłuższa i w kilku przypadkach wprawiająca w osłupienie. Bo, że grywał z Johnem Zornem, którego zresztą nazywał swoim przyjacielem i Daighilevem muzyki współczesnej, to jeszcze nie koniecznie musi bardzo zaskakiwać. Że już jaką sędziwy dżentelmen, znajdywał wspólny język z artystami drum’n basu, może bardziej, ale też to nie szczyt zaskoczeń. Prawdziwym rezonansem w świecie muzyki odbiły się koncerty z Patem Methenym i to w czasach kiedy wygasał jego kontrakt z Geffen Records i kiedy znakomita większość metheny’owskich działań kojarzyła się z najbardziej komercyjnymi płytami Pat Metheny Group.

Powstał z tego trzy płytowy album „Sign of 4” wydany przez nieistniejącą już oficynę Kniiting Faktory Works. Dwie z nich byłby rejestracją koncertów z słynnym brooklyńskim klubie Michaela Dorfa, trzecia realizacją studyjną dokonaną w Sound On Sound Studios. To były tylko dwa dni muzykowania, ale świat jazzu mógł wpaść w osłupienie. Może nie tyle tym jak i co zagrał Derek Bailey, ale w jakim otoczeniu muzycznym znalazł się Pat Metheny. Wielka noisowa niemal, grzmiąca potężnymi kaskadami gitarowej lawy podróż napędzana dwoma perkusistami – Gregiem Bendianem i Paulem Wertico. Sam Bailey to spotkanie wspomina mniej więcej tak, „kiedy Pat włączył całą swoją maszynerię, a w tym czasie graliśmy już bardzo głośno, wybraziłem sobie, że jesteśmy jak trzy szczeniaki, na których wylądował wielki słoń”.

 

Najbardziej jednak zadziwiająca i imponująca była niecodzienna codzienność Dereka Baileya, jego ojcowska cierpliwość, jak twierdzą ci, którzy go poznali także wyrafinowane poczucie humoru, nieustanne zaciekawienie wszystkim dookoła, każdą muzyka, artystami odmiennymi od niego samego i tym wszystkim co może się w muzyce wydarzyć kiedy spotykają się ze sobą różne muzyczne osobowości. Z tej ciekawości i niegasnącej pasji stworzył COMPANY, będący festiwalem i warsztatem improwizatorskim jednocześnie. Bywały lata, że zjeżdżało tam 400 improwizatorów rok w rok. Kilka z tych spotkań w różnych latach doczekało się dokumentacji, wydawanej gdzie? Oczywiście we własnej wytwórni płytowej Incus Records, którą założył do spółki z Tony Oxleyem i Evanm Parkerem. Rezydował tam Steve Lacy, Anthony Braxton, wirtuoz puzonu z Chicago George Lewis, odwiedzał go Bill Laswell i wspaniały skrzypek Alexander Balanescu. Razem grali, rozmawiali o muzyce, o jej naturze i potędze improwizatorskiej kreacji.

Z czasem cała ta wiedza, cały ogrom doświadczeń własnych i wymienionych z innymi, zaowocowała książką. Jedni o niej nie wiedzą w ogóle, inni uważają za biblię, ale „Improvisation – It’s Nature and Practise In Music” powinien przeczytać chyba każdy, kto postanowił kiedykolwiek i jakkolwiek zaimprowizować albo o improwizacji cokolwiek wygłaszać. Na tę fundamentalną pozycję wciąż u nas czekamy, ale chyba szybciej będzie nauczyć się angielskiego niż dostrzec ją w naszych księgarniach przetłumaczoną na język polski. Zresztą dobrze byłoby w ogóle móc ją tutaj kupić inaczej niż na specjalne zamówienie.

Na szczęście jest muzyka, która nie specjalnie wymaga tłumaczenia na języki. Są płyty, te o których wspomniałem oraz te niewymienione. Jest także, kto wie czy nie jedna z najwspanialszych jego płyt, o ironio nagrana bez czyjegokolwiek, nawet najbardziej kameralnego towarzystwa. Płyta zdumiewająca może bardziej nawet niż liczne jego spotkania z muzykami spoza dziedziny free improvised, nagrana ledwie wzmocnionym brzmieniem gitary, zawierająca zestaw standardów jazzowych, w tym tak słynnych jak „Stella by Starlight”, „Laura” czy „Body And Soul”. Nie ma tam fajerwerków, nie ma przesterowanych brzmień, jest tylko człowiek i gitara, oraz klarowna myśl ogarniająca muzykę en bloc. Ani nie jazzowa, ani nie melodyjna, ani łatwa ani skomplikowana, żadną miarą nieprzewidywalna i w swej wyjątkowości całkiem zdumiewająca. Trzy lata po nagraniu „Ballads” Derek Bailey zmarł. Poważna i narastająca dysfunkcja  neuronów, najpierw zabrała mu sprawność w dłoni, potem w 2005 roku odebrała też życie. Zdążył jeszcze nagrać tylko jedną płytę i tak jak „Ballads” wydał ją w firmie przyjaciela, w Tzadiku Johna Zorna. Tak czasem zastanawiam się czy do samego Dereka Bailey’a również nie pasowałoby określenie Daighilev muzyki współczesnej?