Marion Brown - alcista wszechstronny.

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Zapewne doskonale pamiętają i znają państwo płytę “Ascension” nagraną w 1965 roku przez Johna Coltrane’a. To był nie tylko kolejny wielki przełom w twórczości amerykańskiego saksofonisty, ale i wyborna odpowiedź na “Free Jazz: A Collective Improvisation” podwójnego kwartetu Ornette Colemana. I być może nawet lepsza od pierwowzoru, choć zdania w tym przypadku na pewno są i będą podzielone. Trudno mi sobie jednak wyobrazić, by jakiekolwiek wątpliwości budziła klasa muzyków towarzyszących na płycie Coltrane’owi. Część z nich była zresztą już dobrze znana słuchaczom muzyki jazzowej. Mam w tym przypadku na myśli członków słynnego kwartetu mistrza. Wśród obiecujących postaci znaleźli się z kolei m.in. Archie Shepp, Pharoah Sanders czy Marion Brown. Ten ostatni jest dzisiaj niewątpliwie najrzadziej przywoływany spośród wymienionego grona. Co trzeba podkreślić - zupełnie niesłusznie.

Na płycie “Ascension” altowy saksofonista Marion Brown wchodził ze swoją solową partią po Archiem Sheppie (“Edition II”) i Johnie Tchicaiu (“Edition I”). Rzecz jasna były to różne wersje tej samej kompozycji. Obie znalazły się na kompaktowym wydaniu albumu już po latach. Każda z nich ma swoich zwolenników, także Coltrane zmieniał zdanie co do tego, która powinna się pojawić na płycie, wtedy jeszcze winylowej. Dla samego Mariona Browna udział w tej sesji był prawdziwym przetarciem szlaku, rzuceniem na głęboką wodę. W tym samym 1965 roku został też zaproszony przez Archiego Sheppa do nagrania “Fire Music”. Zatem w przeciągu zaledwie dwunastu miesięcy bohater niniejszego artykułu miał okazję na stałe zapisać się w historii muzyki jazzowej. Mówiąc pół żartem pół serio, mógł zatem osiąść na laurach. Na szczęście dla nas tak się nie stało.

 

Urodził się 8 września 1931 roku w Atlancie w stanie Georgia. Od początku lat 60. stał się jedną z ważniejszych postaci nowojorskiej sceny free jazzowej. Skrupulatnie rozwijał swoje umiejętności gry na instrumencie. Występował z innymi muzykami jako sideman, ale też komponował własne utwory. Jego płyty ukazywały się w różnych wytwórniach, wśród których należy wymienić Impulse!, ESP-Disk czy ECM. Wybitne “Three For Shepp” z 1966 roku, do nagrania którego zaprosił między innymi puzonistę Grachana Moncura III, było czytelnym wskazaniem głównej inspiracji twórczej. Trzy kompozycje Archiego Sheppa, zamykające ten album, udowodniły jak blisko było Brownowi do słynnego kolegi po fachu. Zarówno jeśli chodzi o spektrum wydobywanych dźwięków, jak i ich jakość.

Mniej więcej w tym samym czasie ukazały się inne znakomite płyty Amerykanina. “Juba-Lee”, “Why Not?” czy “Marion Brown Quartet” po dziś dzień robią bardzo dobre wrażenie. W 1970 roku muzykowi udało się z kolei zarejestrować album “Afternoon Of A Georgia Faun”. Towarzyszyli mu artyści z aktualnego na ten czas składu Milesa Davisa, a więc pianista Chick Corea oraz multiinstrumentalista Bennie Maupin. Do nich dołączyli awangardziści: saksofonista Anthony Braxton oraz perkusista Andrew Cyrille. Wokalizy Jeanne Lee sprawiły z kolei, że pomimo różnic album można było śmiało stawiać obok równoległych dokonań Art Ensemble Of Chicago.

Marion Brown nagrywał muzykę aż do wczesnych lat 90., kiedy to zaczął się zmagać z poważnymi problemami natury zdrowotnej. Zanim jednak do tego doszło, na przełomie lat 70. i 80. zdążył podjąć współpracę z mistrzem sopranu Stevem Lacym, saksofonistą Gunterem Hampelem czy pianistą Malem Waldronem. Udało mu się też zainspirować rzesze innych artystów.

Słuchając płyt Mariona Browna, które ten wybitny alcista po sobie pozostawił, warto pamiętać, że był to człowiek o wszechstronnych zainteresowaniach. Był muzykologiem. W latach 70. zdobywał wiedzę na temat etnicznych instrumentów i fascynował się twórczością Erika Satie. Tak różnorodne inspiracje spowodowały, że jego twórczość została zauważona także przez środowiska nie mające z jazzem wiele wspólnego. Hołd złożyła mu amerykańska indie rockowa grupa Superchunk, a także jedyny w swoim rodzaju zespół His Name Is Alive. Ci ostatni zagrali utwory Browna i zarejestrowali je na płycie “Sweet Earth Flower”. Zrobili to zresztą w naprawdę dobrym stylu.