Marcin Olak Poczytalny: Ciemniej

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Znowu pada. A ja znowu w drodze. Jadę ostrożnie, jestem trochę zmęczony, a droga w jakimś makabrycznym remoncie. Światełka, mające pomagać mi omijać kolejne przeszkody, oślepiają. Jedna strzałka, która chyba powinna pokazywać kierunek kolejnego skrętu radośnie mruga w drugą stronę. To pewnie jakaś alegoria życia, ma jakieś drugie dno. Czy coś takiego. No dobrze, po prostu uważam. Na szczęście pada, przy normalnej widoczności pewnie czułbym się głupio, że jadę za wolno i zbyt niezgrabnie, ale w deszczu trochę sobie odpuszczam. Ale tak naprawdę wiem, że i tak nie pojechałbym tego odcinka szybciej. Chrzanić to.

 

Słucham Cohena. To dla mnie w jakiś sposób nowe doświadczenie, choć przecież słyszałem kilka jego płyt już wcześniej. Ale tamtych słuchałem tak, jak dźwięku tła. Bo przecież on zawsze był, grał, te pieśni istniały także w tłumaczeniach, nawet kilka z nich zagrałem w różnych składach... A potem zamilkł, ale jakoś tak byłem przyzwyczajony do tego głosu, że potraktowałem tę ciszę jako kolejną przerwę pomiędzy utworami, pomiędzy płytami. Choć przecież wiedziałem, że już więcej nie będzie. I jakoś odwlekałem sięgnięcie po ten ostatni album, po raz pierwszy posłuchałem go dopiero kilka lat po śmierci pieśniarza. Nie słucham go zbyt często, ale za to bardzo uważnie. I z każdym kolejnym przesłuchaniem lepiej rozumiem słowa.

 

W takim deszczu dobrze brzmi ta muzyka. Akurat robi się ciemno, coraz ciemniej. Tylko te cholerne, pomarańczowe światełka, takie nieadekwatne. Jest ich zdecydowanie za dużo, niezbyt pomagają. A on wyśpiewuje tak zupełnie spokojnie, jakby nigdy nic: you want it darker – we kill the flame. Zapętlam utwór, nucę. Jakby nigdy nic.

 

Myślę o muzyce. Że już od dawna jest trochę na poboczu, w półmroku. Liczy się show, styl, może jakieś gadżety. Może emocje, o ile są wystarczająco wyjątkowe żeby słuchacze chcieli wracać po więcej. Może to trochę odgrywanie ról, zabawa w minione epoki. Żeby ubrać się w kolorowe ciuchy, dzwony, buty na koturnach i iść na zabawę disco-soul, takie seventies, rozumiesz. I najlepiej jeszcze perukę z afro. A innego wieczoru ubrać się na czarno i słuchać be-bopu, jak w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. I poczuć się cool. Cholera. Nie wiem. Może. Cohen był kiedyś cool. Potem był żyjącą legendą, wszyscy go chcieli zobaczyć. Tak, jak teraz – bo ja wiem – Stonesów? Tak, żałuję, że nie widziałem go na żywo. A jeszcze bardziej żałuję, że nie zadałem mu kilku pytań, ale one sformułowały mi się dopiero teraz, kiedy coraz lepiej rozumiem słowa pieśni. Obracam w głowie te pytania, wyobrażam sobie rozmowę, do której nigdy nie dojdzie…

 

I pomału zaczynam się uśmiechać, gdy spomiędzy wyśpiewanych słów zaczynają wydobywać się odpowiedzi.

 

Ściemnia się.