Jazz-rock z Niemiec nie ma się czego wstydzić – Vol. 2, czyli krótka wizyta w MPS

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Heinrich Klaffs

Pierwsza część artykułu chyba dobitnie pokazała, że niemieckie fusion - jak zresztą i niemiecka muzyka w ogóle - nie ma żadnych powodów do wstydu i kompleksów. Część druga może już tylko zawstydzić tych, którzy uważali się za znawców, a nie znali Association P.C., Wolfganga Daunera czy solowych płyt Don “Sugar Cane” Harrisa.

Kontynuując jeszcze wątek tego muskularnego, skupionego na elektrycznych instrumentach i solówkach fusion, docieramy w końcu niżej wymienionych zespołów. Ale od połowy zaprezentuję jeszcze kilka bardziej przyjaznych uszom albumów.

ASSOCIATION P.C.

Szok i niedowierzanie! Mamy 1970 rok, a tu grupa holendersko-niemieckich muzyków wyjeżdża z czymś takim, jak “Earwax”. Wprawdzie minęło sporo czasu od premiery przełomowego “Emergency!” Tony’ego Williamsa, ale trudno mówić jeszcze o jakimś klarownym nurcie. Tymczasem w Europie powstaje regularna, jazz-rockowa formacja - z nowocześnie grającą sekcją, gitarą i elektrycznym pianem. Jeszcze pod nazwą Association założone przez perkusistę Pierre’a Corbuisa (stąd późniejsze P.C.), do którego dołączyli znakomici Toto Blanke i Jasper Van’t Hoft, nagrywa i wydaje w 1970 roku “Earwax” pod labelem “Munich Records”. Dwa lata później ukazuje się znacznie bardziej dojrzałe “Sun Rotation”, wypełnione już nie tylko znakomitymi solówkami, ale jeszcze bardziej krautrockowym duchem eksperymentu - zasługa przede wszystkim Van’t Hofta (kolejnej po Wolfgangu Daunerze wirtuozie gry na keyboardach) i Toto Blankego.

 

Zwieńczeniem tego okresu Association P.C. był nagrany na żywo album “Erna Morena” przy wsparciu saksofonisty Karla Wiberny. Na koncercie, jak to na koncercie, mniejsze było przywiązanie do ciekawych kompozycyjnie fragmentów, za to większe do improwizacji - te są długi i momentami zniewalające, główni dzięki niezwykłej pomysłowości Van’t Hofta, wychodzącego daleko poza stylistykę jazzu. Ten “live” dobitnie też pokazuje, że w Europie funkcjonowała szalenie zdolna formacja, która z nieznanych przyczyn nie zdobyła sławy oraz uwagi amerykańskich wydawców czy promotorów.

 

 

Po odejściu Jaspera Van’t Hofta  przyszedł Joachim Kuhn, a Wiberny na dobre dołączył do składu. Kwintet rejestruje album o jakże uroczym tytule - “Rock Around The Cock” (prawdopodobnie nie chodziło o koguta). To być może lekki krok w tył, pod względem kompozycji, ale równie wysoki poziom improwizacji i elektrycznego szaleństwo. Historię grupy kończy jeszcze “koncerówka”, tym razem z flecistą Jeremym Steigiem w roli gościa. Nagrane latem 1973 r. w Szwajcarii “Mama Kuku” to zdecydowanie najmniej ciekawy materiał, bo więcej tu miejsca poświęcono indywidualnościom, duetom i tercetom, ale może to i miły odpoczynek od wcześniejszej lawiny solówkowej rozpusty. Na koniec zła wiadomość - z pięciu płyt na CD wydano tylko jedną, ale jest już dawno wyprzedana. Pozostaje Spotify lub pojedyncze kawałki na Youtubie...

 

PORK PIE

Trochę w opozycji do free-jazzowości Association P.C., ale jednak pozostające w tym samym obozie, było Pork Pie, które założył uciekinier Jasper Van’t Hoft. Znaleźli się tam również Philip Catherine oraz Charlie Mariano. Ich pierwszym dziełem było “Transitory” (1974). Wciąż jest to nasycone podobnymi emocjami i stylem jazz-rockowanie, ale jednak bardziej nastawione na tworzenie konkretniejszych, bardziej wyrazistych kompozycji. Raz melodyjnych, raz bardzo mrocznych, ale barwniejszych. Zdecydowanie pomogły w tym syntezatory Van’t Hofta oraz egzotyczny styl i instrumenty Mariano. Po dwóch latach ukazuje się jeszcze “The Door Is Open” i grupa przestaje istnieć.

 

 

CHARLIE MARIANO

Mariano to taki europejski Miles Davis. W tej analogii chodzi mi przede wszystkim o to, że pomimo niemłodego wieku przestawił swoje myślenie i muzyce, po czym zaczął się trzymać z młodszą generacją i grać ich muzykę. Najpierw była niszowa prog-jazzowa grupa Osmosis, potem już bardziej znana (głównie w kręgu fanów rocka progresywnego) Supersister, krautrockowe Embryo i wymienione wyżej Pork Pie. Po drodze miał też kilka znakomitych solowych albumów, a dla MPS-u nagrał “Helen 12 Trees” z - co może przykuć uwagę - Jackiem Brucem na basie, Jan Hammerem na klawiszach i Zbigniewem Seifertem na skrzypcach. Zdecydowanie tknięte duchem Mahavishnu Orchestra nagrania, festiwal uroczych kompozycji i wspaniałych solówek. Jana Hammera za Moogiem nigdy nie za mało, tak samo i tragicznie zmarłego Seiferta.

 

 

NEW VIOLIN SUMMIT

 

W tym momencie czas przejść do skrzypków, a tak się złożyło, że dla MPS nagrywała większość najwybitniejszych operatorzy tego instrumentu z młodego pokolenia. Jean-Luc Ponty - be-bop, francuski romantyzm, ciągoty do awangardy. Michał Urbaniak - słowiańska dusza, nowoczesny jazz, być może jeszcze większy eksperymentator. Don “Sugar Cane” Harris - amerykański blues. Nipso Brantner - cygańska dusza. Dodajcie do tego zestawu Terje Rypdala na gitarze, Roberta Wyatta z Soft Machine na bębnach, Wolfganga Daunera za klawiszami i wychodzi supergrupa. Jedna wielka orgia. Do tego jedyny, skrzypcowy pojedynek Ponty’ego z Urbaniakiem w “Nuggis”. To trzeba usłyszeć! Zobaczyć da się niestety tylko poniższy fragment

 

JEAN-LUC PONTY

 

Album “Open Strings” to chyba największe rozczarowanie - i w kategorii fusion ze stajni MPS, i samej dyskografii Ponty’ego. Mając niesamowity talent, doświadczenie i możliwości Ponty grał cuda na żywo (co można podejrzeć na YouTubie), ale w studiu zabrakło.. zgrania? Duszy? Kolektywności? Zbyt wiele uwagi skupia na sobie sam lider. To nie jest zła płyta, ale wypada blado w porównaniu z albumami mnie znanych kolegów.

 

 

DON “SUGAR CANE” HARRIS

A teraz z kolei największe zaskoczenie - dla mnie i może dla wielu z was. Wspomniany wcześniej bluesowy skrzypek błysnął genialnym, długim solo na “Hot Rats” Zappy, później grał z Johnem Mayallem. Na solowych płytach radził sobie równie dobrze. To typ w stylu Hendrixa - niezwykle szczery, ekstremalnie przeżywający swoją muzykę. Gustujący raczej w prostszych melodiach, ale nie prostackich. Chętnie sięgający po cudze utwory, by wlać w nie swoją diabelską, bluesową duszę. Miał nosa MPS, że zaprosił go do siebie i zaoferował kontrakt na cały szereg albumów - co zapewne przełożyło się bezpośrednio na to, że nie stał się gwiazdą w USA… Debiutanckie dla labelu a drugie w karierze LP “Keep On Driving” to fantastyczna, jeszcze stosunkowo zachowawcza fuzja jazzu z blues-rockiem. Na “Fiddler On the Rock” dochodzi jego pełny naturalnej ekspresji wokal.

 

 

Idealnym podsumowaniem tego osobliwego podejścia jest koncert “Sugar Cane’s Got The Blues”, nagrany w większości z tą samą ekipą, co na “New Violin Summit” (doszedł Volker Kriegel). Gęsta, soczysta muzyka z niesamowicie wciągającymi solówkami Harrisa. Kolejny album - “Cup Full of Dreams” - to bardzo wyraźny krok na przód. To już nie bluesowo-jazzowy karnawał ekspresjonizmu, ale przede wszystkim świetne, nastrojowe, zaplanowane kompozycje. I genialne solówki Harveya Mandela na gitarze. Po rhythm’n’bluesowym przerywniku, jakim było LP “I'm On Your Case”, Harris powrócił jeszcze do stylistyki fusion na “Keyzop”

 

 

MICHAŁ URBANIAK

 

Urbaniak grał w Niemczech w okresie swojego najbardziej awangardowego okresu, ale dla MPS pozostawił wówczas tylko nagranie z “New Violin Summit”, mało znanym projektem “We’’ll Remember Komeda” oraz innymi muzyka z Europy Wschodenie jako “Swinging East”. Do Niemiec powrócił w 1976 roku, i zostawił tam dwa nagrania - “Smiles Ahead” (wydane niedawno po raz pierwszy na CD) i “Heritage”. MPS był znacznie bardziej liberalny od innych labeli, wręcz nastawiony na muzykę niebanalną. I to słychać, bo para Urbaniak-Dudziak oraz jej muzycy pozwalają sobie na krautrockowe wycieczki albo taki smaczek jak duet Michała na skrzypcach z wynalazcą Chapman Sticka (na Sticku rzecz jasna). Pełne przestrzeni i charakterystycznych dla Urbaniaka transowych tematów w “Smiles Ahead” jest świetne, “Heritage” to już widoczny efekt wypalania się ówczesnej konwencji muzyki jazz-rockowej - a już na pewno ta płyta robi małe wrażenie w porównaniu z wydanym w tym samym roku, znakomitym “Ecstazy”.

 

GEORGE DUKE

Zapewno mało kto wie, ale Duke zaczynał swoją prawdziwą, fonograficzną karierę właśnie w Niemczech! Wcześniej grał rzecz jasna w Stanach, ale przypadkiem trafili na niego łowcy talentów ze Szwarcwaldzkiego studia i zaproponowali młodzikowi kontrakt. Łącznie, od 1971 do 1976 roku, George nagrał aż 7 albumów, w tym jeden podwójny. Omówienia wszystkich się nie podejmuję, ale przypomnę przede wszystkim o dwóch - zgranym tylko w trio “Faces In Relfection”, niezwykle zaawansowanym jeśli chodzi o podejście do instrumentów klawiszowych, oraz “The Aura Will Prevail” - albumie, który uznaję za najciekawszy z katalogu MPS.

 

WOLFGANG DAUNER

Wymieniany wielokrotnie klawiszowiec miał także solowe płyty i własny zespół - Et Cetera. Początkowo trochę przynudził marnym (ale wtedy pewnie odlotowym) połączeniem transowej, bliskowschodniej muzyki z lekko krautowymi elementami. Również drugi longplay “Knirsh” z Larrym Coryellem okazał się ciutkę przyciężkawy i przekombinowany. Na koncertowej płycie pokazał jednak, że jego koncepcja to nie tylko muzyczne zabawy, ale całkiem mięsiste granie.

 

 

KONIEC

MPS to prawdziwy skarbiec, nie sposób tu opisać wszystko. Pominąłem chociaż big-bandowego lidera, puzonistę Petere Herbolzheimera; klawiszowca Dietera Reitha, który świetnie podrobił “Head Hunters” Hancocka na albumie “Knock Out”; efemeryczne trio Mangelsdorff-Mouzon-Pastorius czy w końcu przepiękne, solowe nagrania Mouzona - “Virtue” i “In Search of a Dream”. Wszystkich maniaków jazz-rocka zachęcam więc do dalszych poszukiwań i wyczekiwania na edycji CD czy cyfrowe.