Jazz-rock z Niemiec nie ma się czego wstydzić – Vol. 1 czyli krótka wizyta w MPS

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (Heinrich Klaffs, Flickr)

Hasło „jazz-rock” nieodłącznie wiąże się z USA i personami, które zdominowały ogólnie muzykę jazzową w lata 70 – Davisem, Coreą, McLaughlinem, Hancockiem, Zawinulem. Mało który z europejskich bandów czy artystów doczekał się wyniesienia na podobnie „encyklopedyczny” szczebel. Słusznie czy może jednak należy napisać historię od nowa, bo jakość artystyczna niektórych nagrań nie może zostać pominięta? Oceńcie sami patrząc tylko na wycinek europejskiej sceny, sygnowany labelem dawnego niemieckiego giganta – MPS.

MPS nie tylko dystrybuował amerykański jazz w Europie – miał swoją obszerną „stajnię” piekielnie utalentowanych muzyków i ściągał talenty zza granicy. Wydawano tu płyty o nieraz wyjątkowo abstrakcyjnym, nasyconym free charakterze, na które nie zawsze było miejsce w jednak nastawionych na komercyjny sukces Stanach. Niemcom pod tym względem najbliżej do sceny brytyjskiej, choć górę na bajkowo-progresywną aurą brała jazzowa surowość improwizacji. Stąd też poniższymi albumami zdecydowanie powinni się zainteresować czytelnicy Jazzarium. Ale jest i od tej surowości kilka sympatycznych wyjątków.

DAVE PIKE SET

Ameryka miała Gary’ego Burtona i Larry’ego Coryella, Niemcy Dave’a Pike’a i Volkera Kriegla. Pike czmychnął ze Stanów, choć tam nagrał ładnych parę płyt (w tym ciekawe „Jazz for the Jet-Set” z Hancockiem). Powodów nie znam, podejrzewam, że jeden z nich był klasyczny – wówczas u nas w Europie jazz (w szerszej perspektywie) miał większy szacunek i popularność. Przyjechał więc Pike do Niemiec i założył zespół. Muzycznie zdecydowanie była to kalka tego, co robił z Coryllem Burton – ale jaka kalka! Panowie bardzo zręcznie dryfowali pomiędzy przyjemnymi, czerpiącymi z ówczesnego popu kawałkami, a psychodelicznymi eksperymentami. Tu przede wszystkim zasługa Kriegla, który dużo kombinował z efektami czy sitarem.

 

 

W składzie Dave Pike – wibrafon, Volker Kriegel – gitary; Hans Rettenbacher – kontrabas i Peter Baumeister – perkusja nagrano trzy naprawdę niezłe albumy – „Noisy Silence - Gentle Noise”, „Infra-Red” i „Four Reasons”. Był też koncertowy „Live at Philharmonie”, ale jego bopowy, ajazz-rockowy klimat był dla mnie rozczarowaniem. Dave Pike nie odegrał później równie ważnej roli, ale grupa w odświeżonym składzie nagrała jeszcze jeden album – kapitalne „Salomao” z Eberhardem Weberem i grupą brazylijskich bębniarzy.

 

 

VOLKER KRIEGEL

Jeśli mówimy o gitarzystach epoki jazz-rocka, nie można zapominać o nim. Niesamowity talent, niepodrabialne brzmienie, genialne wizje. Dave Pike Set oraz własne jazz-psych-popowe projekty okazały się dla niego tylko trampoliną. Zaczęło się od podsumowania swojego wcześniejszego stylu w idealnym „Spectrum”, ale potem Kriegel „zniszczył system” dwupłytowym kolosem „Inside: Missing Link”, na którym udzieliła się śmietanka młodej, ambitnej sceny europejskiej – Albert Mangesldorf, John Marshall (Nucleus, Soft Machine), Ebehard Weber, Alan Skidmore, John Taylor.

 

 

A potem pozamiatał ponownie wydając „Lift”, album stricte jazz-rockowy, który po wnikliwym przesłuchaniu uznałem za jedną z najlepszych płyt fusion w historii. Spora w tym zasługa udzielającego się na płycie Zbigniew Seiferta. Być może stężenie improwizacyjnej siły jednak zmęczyło Kriegla, bo od tej płyty na dobre odszedł od dotychczasowego stylu i kolejne LP – „Mild Maniac” – okazało się przeraźliwie nudne.

Mimo wszystko nowo obrany kierunek okazywał się momentami ciekawy i inspirujący, a przede wszystkim – bardzo oryginalny. Niezwykle barwna, pejzażowa, ale wciąż elektryczna muzyka była zdecydowanym novum, także na tle twórczości kolegów po fachu z USA. Wg mojej prywatnej teorii Kriegel był… główną inspiracją dla Pata Metheny’ego, który zresztą w latach 70. grał i nagrywał sporo w Europie. Ale to temat na inną okazję. LP „Topical Harvest” to najciekawsze, co powiedział później Kriegel w swojej solowej karierze. Być może sam to widział, bo – i chwała mu za takie podejście– nagrywanie muzyki przeplatał pracą radiowca i rysownika.

 

 

MICHAEL NAURA

Skoro padło nazwisko Webera, to przypomnę, że grał na cudownym albumie „Call” wibrafonisty Michaela Naury, tkniętym niezwykłym, ambientowym feelingiem. A to przecież dopiero 71. rok! Płyta została wznowiona na CD w zeszłym roku, miała więc i swoją recenzję w moim jazz-rockowym kąciku: http://www.jazzarium.pl/przeczytaj/recenzje/call

 

 

ROLF & JOACHIM KÜHN

Odejdźmy na razie od tych romantycznych rejonów i powróćmy do prawdziwego szaleństwa. Bracia Kuhn. Rolf – klarnecista, który był takim „niemieckim Namysłowskim” w latach 60. (a swoją drogą na jego LP „Solarius” usłyszymy Michała Urbaniaka na saksofonie). Joachim – pianista, a potem również klawiszowiec, który swoją sławą przewyższył starszego brata. Byli upatrywani jako „towar eksportowy”, czego dowodem album „Impressions Of New York” z 1968 roku nagrany w tytułowym mieście z Jimmym Garrisonem. Ale szybko skończył się zabawa z klasyką i przyszedł czas stylistycznych eksperymentów, takich jak „Bloody Rockers” czy „Kühn Brothers & The Mad Rockers”, ale nas interesują przede wszystkim te powiązane z wydawnictwem MPS.

 

 

Prawdziwie jazz-rocka jazda zaczęła się parę lat później. W przypadku Rolfa nie trwała długo. Klarnecista pozostawił dwa albumy, „Connection ‘74” i „Total Space”, które są jednak zdecydowanie warte uwagi. Na pierwszym błyszczy Randy Brecker i Toto Blanke, na kolejnym Albert Mangelsdorf i Philip Catherine. Pierwszy jest, jak na jazz-rock, dość surowe. Na kolejnym sporo zmieniła sekcja rytmiczna i gra Catherine’a, ale oba mają ten mocno wyróżniający niemiecką scenę, lekko ascetyczny charakter.

 

 

Ale Rolf, jako starszy brat, zdecydowanie mniej „młodzieżowo” podchodził do kwestii jazz-rocka. Raczej korzystał z jego elementów do kontynuowania swojej jednak mocno jazzowej gry. Nie to co Joachim, który szybko podchwycił temat i zaczął serwować albumy z fusion na światowym poziomie. Zaczęło się o „Cinemascope” (1974), gdzie znalazła się legendarna, jazz-rockowa sekcja – John Lee i Gerry Brown – a także świetny Toto Blanke oraz Zbigniew Seifert w jednym utworze (pięknie zresztą nazwanym – „One String More”).

 

 

Być może właśnie to nagrania sprawiło, że Kuhnem zainteresowały się zagraniczne wytwórnie. Niedługo później nagrał z duetem Lee-Brown Philipem Catherine i Seifertem znakomite „Spring Fever” – to co prawda label Atlantic, a nie MPS, ale pozwolę sobie o tym albumie wspomnieć, bo to bodaj jedyna(!) płyta z całego artykułu, którą można normalnie (i tanio) kupić w sklepach klasyczny czy internetowych. Z MPS-em Joachim rozstał się albumem „Hip Elegy”, albumem piekielnie dobrym, właśnie z jednym z tych, o których pisałem na początku artykułu – rzucającym nowe światło na historię fusion. Albumem z niezwykle mocną grupą, która zebrała się w ramach szerzej zakrojonego… świętowania 5000. audycji radiowej Joachima E. Berendtsa. Okoliczność osobliwa, ale jakiż efekt! Zagrali tam: kolejny raz świetny Johnem Lee na basie, Alphonsem Mouzon za bębnami, Philipem Catherine na gitarze, Terumasą Hino na trąbce, Nana Vasconcelosem na przeszkadzajkach oraz niezwykle czujnie, inteligentnie operującym keyboardami Joachim Kuhnem.

HANS KOLLER

Pierwszą część zakończmy jeszcze jednym albumem, pasującym do poprzednich i stylem. To, uwaga, „Kunstkopfindianer”, czyli po prostu sztuczne… głowy… Indian. Tak, ten album to dobra okazja, aby zwrócić uwagę na specyfikę europejskich okładek. Zamiast romantycznych autoportretów, wydumanych obrazów, odwołań do kultury wschodu i obcych religii, preferowano swojską, fotograficzną psychodelię o równie eksperymentalnym jak muzyka duchu. Ot, zdjęcie białego niczym cement człowieka ze szpilkami imitującymi irokeza.

A kto i co na płycie? Przede wszystkim znakomity klawiszowiec Wolfgang Dauner, Zbigniew Seifer, Janusz Stefański oraz sam Koller na saksofonach. Album ciężko jest w zasadzie spójnie opisać, bo zderzyła się tu czysto free-jazzowa dusza lidera z awangardowo-jazzrockowo-etnicznym ciągotami Daunera. Kolejny LP nurtu fusion, którego nie wypada chociaż raz nie przesłuchać.