ATMA

Michał Urbaniak
Wydawca: 
Columbia/UBX
Dystrybutor: 
Warner Music Polska
Data wydania: 
21.10.2014
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Michał Urbaniak – skrzypce, Vi-tar, syntezatory; Urszula Dudziak – wokal, efekty; Wojciech Karolak – el. piano, syntezatory; Paweł Jarzębski – bas; Czesław Bartkowski – perkusja, Ray Mantilla – przeszkadzajki

W zasadzie chciałbym powtórzyć się, mając na myśli swoją recenzję albumu „Inactin*” Urbaniaka napisaną dla Jazzarium, skracając całą myśl do powiedzonka: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Nagrany i wydany w 1974 roku album „Atma” to pierwsza liga nie tylko nurtu fusion, ale i ówczesnego jazzu w ogóle. Ale jak tu było go znać, skoro przez wiele lat płyty posłuchać mogli jedynie posiadaczy starej płyty winylowej albo członkowie ciężkiego, bootlegowo podziemia. Dopiero w zeszłym roku to cudeńko ukazało się na CD i cyfrowo – i jest to jedno z tych wydawnictw, które każe inaczej spojrzeć na muzykę tamtych lat.

Columbia kontraktowała wielu artystów w swoich filiach na świecie, ale nie zapraszałaby byle kogo do Stanów. To znaczy mógłby pojawić się tam na przykład skrzypek reprezentujący „egzotyczną”, etniczną muzykę, który porwie tłumy pięknymi piosenkami. Ale w przypadku jazzu zjawiała się tylko ekstraklasa. Urbaniak w momencie, gdy trafił do Stanów we wrześniu 1973 roku, miał już na koncie cały szereg świetnych płyt – awangardowe, krautrockowe wręcz „Inactin*”, świetny „Parathypus B”, rozbudowane kompozycyjnie na „Fusion” czy w końcu dwa kapitalne nagrania live z Polski. O ile wszystkie obrazują ewidentnie rozwijającego się artystę, tak można mieć jednak wrażenie, że ostatnie z wymienionych nagrań stanowiły limit możliwości obranego przez Michała kierunku. Czy w ciągu paru miesięcy mógł radykalnie zmienić styl?

Jak najbardziej. Na pewno duża w tym zasługa samego Nowego Jorku, który do dziś stanowi dla Urbaniaka ukochane, wyzwalające kreatywność miasto. Nie inaczej było w latach 1973-74, chociaż razem z Ulą Dudziak, dość zaskakująco, klepali wówczas biedę i bardzo długo czekali aż nagranie dojdzie do skutku. Ale efekt ich wspólnej pracy to nie epitafium dla trudów życia w wielkim mieście, a pean dla nowojorskich kolorów, eksplozja radości. Soczysty, tylko delikatnie zahaczający o funkowy, ale już wyraźnie o latynoski nurt jazz, barwne tekstury syntezatorów, space’owe odloty stworzone z masą efektów oraz mięsiste basowe pochody i wpadające w ucho kompozycje.

Ale to nie wszystko. Urbaniak nie zapomina o tym, że składową wyjątkowości jego muzyki – co mniej lub bardziej zręcznie odnajdywali ówcześni recenzenci jego poprzednich płyt – jest polski folk. Sama zresztą „Atma” to nazwa willi Karola Szymanowskie w Zakopanem. Spójrzcie też na okładkę i nakręcanego, drewnianego Urbaniaka, który wygląda jak suwenir spod Gubałówki. Cudo!

 

Rajd rozpoczyna „Mazurka”, gdzie zespół magicznie przemienia nowocześnie zinterpretowany, ale jak najbardziej wierny swoim korzeniom taniec w jazz-rockowy dżem. Ale to tylko rozgrzewka przed cudownie onirycznym, ambientowym wręcz „Butterfly”, nasuwającym skojarzenia z astralną muzyką Lonniego Listona Smitha. Bossa nova jest kapitalną platformą, z której zespół wylatuje w kosmos. Gdy lot motyla się kończy, wkraczamy na psychodeliczną, leniwą polanę „Largo”. Urbaniak uwielbiał w swojej twórczości potrzymać trochę słuchacza w niepewności, poczynić dłużącą się wręcz introdukcję, która nie wiadomo dokąd prowadzi, by w którymś momencie odpalić zniewalający groove – co dzieje się i tu około drugiej minuty. Sielankę części stanowiącej oryginalnie stronę A winyla definitywnie kończy wirtuozowski, wypełniony unisonami i szybki solówkami „Ilex”. Jeśli chodzi o ówczesną „jazdę” na skrzypcach, ten kawałek to absolutne podium tego, co działo się wówczas w jazzowym świecie.

Druga część zaczyna się od równie potężnego kopniaka – „New York Batsa”. Teraz „pierwsze skrzypce” gra tu Dudziak, które na wcześniejszych kawałkach zajmowała się głównie dostarczaniem cudownych, eterycznych dźwięków. Tym razem atakuje nas nie tylko przepuszczonymi przez echo chórkami, ale też brawurową wokalną galopadą na podhalańską nutę. Dalszy popis i ogromnego talentu, i diabelskiej wręcz kreatywności w manipulowaniu elektrycznymi efektami, dała Ula w pierwszej części „Kama”. Czegoś takiego Nowy Jork nie słyszał. Album wieńczy kolos – trzyczęściowa suita „Atma”, której główny motyw to po raz kolejne nieziemski groove, któremu można się tylko poddać i rozpłynąć. Ale to ponownie kapitalne improwizacje, skomplikowany sposób budowania utworu i nakładania na niego kolejnych warstw.

Na koniec warto przypomnieć, że Urbaniakowi – co przy odsłuchu tej płyty wcale nie jest oczywiste – towarzyszy polski zespół. Oczywiście nie brak u nas w kraju kapitalnych muzyków, ale na początku lat 70. granie jazz-rocka na „amerykańskim poziomie” nie było umiejętnością powszechną. Tymczasem kwintet tak dobrze się zgrał, koncertując w zasadzie non-stop od 1971 roku, że nie miał żadnego problemu z zaaklimatyzowaniem się w nowojorskich warunkach. Niestety tylko muzycznie, cała trójka poza Urbaniakiem i Dudziak, wróciła do kraju.

Rok 1974. Jest „Head Hunters” Hancocka, jest „Where Have I Known You Before” Return To Forever”, jest „Apocalypse” Mahavishnu Orchestra, jest „Introducing” Larry’ego Coryella z Eleventh House, jest „Get Up With It” Milesa. I jest „Atma” Urbaniaka. W przynajmniej takim zestawie powinien zostać zapamiętany ten rocznik!

1. Mazurka, 2. Butterfly, 3. Largo, 4. Ilex, 5. New York Batsa, 6. Kama (Part I), 7. Kama (Part II), 8. Atma: Yesterday, 9. Atma: Today, 10. Atma: Tomorrow