Człowiek to byt, który aspiruje do bycia Bogiem. Dziś 126 rocznica urodzin Sidneya Becheta

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

„Człowiek to byt, który aspiruje do bycia Bogiem – pisał francuski filozof nurtu egzystencjalizmu, Jean Paul Sartre - Być człowiekiem to dążyć do bycia Bogiem, albo jeśli kto woli, człowiek jest w sposób fundamentalny pragnieniem bycia Bogiem.” Egzystencjaliści nie mieli Boga, ale mieli Sidneya Becheta. Amerykański pionier saksofonu był bohaterem smutnych panów w czarnych golfach i okularach z rogową oprawką. To Becheta słuchali bohaterowie „Gry w klasy”, powieści argentyńskiego prozaika Julio Cortazara, prowadząc akademickie dywagacje o naturze ludzkiej, logice dwubiegunowej, materializmie historycznym i innych bzdurach. Egzystencjaliści nie wierzyli w Boga, wierzyli w człowieka i jego życie jako drogę do samodoskonalenia się. Może i nie było w ich myśli miejsca na Boga, ale wystarczyło na Becheta, którego sami nazywali „Dieu”.

Mieli ku temu wszelkie powody – ich bohater postawił jazz na głowie; uznawany jest za pierwszego solistę. Jak Bóg filozofów, pozostawał immanentny i całkowicie niezmienny – jego styl nie ewoluował, nie zmieniał się, był gotowy od początku aż do samego końca. Można go było lubić albo nie, tak jak można wierzyć albo nie wierzyć, ale trudno pozostać obojętny na coś tak wyrazistego. A nie lubili go przeważnie inni muzycy – między innymi Louis Armstrong – twierdząc, że z Bechetem po prostu nie dało się grać. Nie w duetach, nie na równych prawach. Bóg jest jeden i jest niepodzielny. Scena należała tylko do niego.

 

A Sidney Bechet był tylko człowiekiem. Chyba. O ile taki sąd byłby w pełni usprawiedliwiony wobec innych ludzi, o tyle w przypadku saksofonisty sprawa się komplikuje. Kto wie, może Sidney Bechet faktycznie był Bogiem. Wszystko na to wskazuje. Trudno uwierzyć do końca w to, że był zwykłym śmiertelnikiem, gdy słucha się nagrania „The Sheik Of Araby” na którym muzyk gra na sześciu instrumentach! Najpierw nagrał partię fortepianu, której słuchając dograł perkusję. Później poszło już łatwo: „Wszystko mi się zaczęło mieszać więc po prostu dograłem partię saksofonu sopranowego, potem basowego, tenor no i na końcu klarnet” – opowiadał muzyk. Jasne, luzik. Bechet właściwie wymyślił saksofon jazzowy. Utalentowane dziecko Nowego Orleanu nudziło się tragicznie w swoim rodzinnym domu, po którym walały się różne instrumenty. Więc z nudów właśnie, Sidney nauczył się obsługiwać je wszystkie. Bez niczyjej pomocy, Sidney Bechet to kompletny samouk. Urodził się w 1897 roku w rodzinie kreolskiej, co miało decydujący wpływ na jego styl gry – łączył elementy muzyki haitańskiej z silnym wpływem bluesa. Zaczynał jako wirtuoz klarnetu; jednak ani na moment nie miał zamiaru grać tła dla innych; nie było o tym mowy – miał zamiar być solistą i to bardzo konkretnym. Doskonale potrafił czytać nuty, jednak po prostu odmawiał takiej lektury – nie po to tyle się nauczył, żeby teraz inni, słabsi od niego muzycy, mieli czerpać z jego szerokiego kobierca wiedzy i kunsztu. Nie było takiego tematu. Już w wieku sześciu lat, Sidney zadebiutował na scenie, podczas imprezy rodzinnej, grając z zespołem swojego brata, puzonisty, Leonarda. Być może już wtedy zadecydował, jak sprawy mają wyglądać. Po kilkuletnim okresie studiowania teorii muzyki i grywania w zespołach miejscowych tuzów, Bechet znudził się Nowym Orleanem. Wyruszył w długą podróż, z której miał już nigdy nie powrócić na stałe do rodzinnego miasta. Sidney zwiedzał Amerykę – Chicago, Kansas City i w końcu przystań wszystkich jazzmanów: Nowy Jork. Właśnie w „mieście, które nigdy nie śpi”, znalazł wystarczająco wiele, by zostać. Nie nacieszył się jednak zbyt długo światłami Broadwayu ponieważ znalazł też Willa Marion Cooka, legendarnego czarnoskórego kompozytora, ucznia samego Dvoraka, i jego eksperymentalną orkiestrę, z którą wyruszył na podbój Europy. Stary kontynent przyjął ich chętnie i entuzjastycznie: Londyn był zachwycony nie tylko zespołem z dalekiej Ameryki, ale postawnym klarnecistą w szczególności. Plan Sidneya Becheta powoli stawał się rzeczywistością. W Londynie Sidney znalazł też coś szczególnie ważnego – saksofon, który opanował natychmiast z wrodzoną łatwością. To odkrycie pozwoliło na skrystalizowanie się jego stylu: barwa była ciepła. Używał silnego wibratto, którym niemal wśrubowywał się w umysł słuchacza. Brzmienie przypominało samego muzyka – było postawne i silne. Trudno było go nie zauważyć.

 

Bechet dysponował równie barwną osobowością co brzmieniem. Na nieszczęście dla siebie, był również czarnoskóry (w każdym razie bardziej niż biały), a były przecież lata dwudzieste i nawet cywilizowany Londyn nie był cywilizowany tak do końca. Nie wiadomo dokładnie, co stało się w nocy 13 września 1922 roku ale efekt był taki, że Bechet został aresztowany za atak na kobietę a następnie eksmitowany do Stanów Zjednoczonych. W ten sposób powrócił do Nowego Jorku, gdzie wreszcie udało się zarejestrować kilka utworów. Nie ostało się zbyt wiele po tym wybitnym muzyku. Dobrze, że cokolwiek. Jednak nie został długo, Ameryka nie sprzyjała rozwojowi takiego talentu, ograniczając swobody obywatelskie i zawodowe. 22 września 1925 roku do francuskiego Cherbourga przypłynął statek z Ameryki, na pokładzie którego znajdowała się cała ekipa Revue Negre, a między nimi Josephine Baker i Sidney Bechet. Rewia przywitała się z Francją występem w słynnym Theatre des Champs-Elysees w Paryżu, który był areną walk między publicznością podczas premiery „Święta wiosny” Strawińskiego. Sidney pokochał Paryż a Paryż pokochał Sidneya. W ciągu następnych kilku lat Bechet podróżował po Europie w towarzystwie wielu różnych, mniejszych i większych, zespołów, sięgając w 1926 roku aż do Rosji. Później osiadł w stolicy Francji, gdzie miał stały angaż w słynnym Bricktop Club w dzielnicy cyganerii, na Montmartre. Jednak sielanka znów dobiegła końca wraz z kolejnymi kłopotami z prawem. Jeśli wierzyć Kenowi Burnsowi i jego filmowi „Jazz”, saksofonista został aresztowany za przypadkowe postrzelenie kobiety. Ponoć działo się  z powodu urażonej dumy. Pewien muzyk miał oskarżyć Becheta o zagranie niewłaściwego dźwięku – musiało się to skończyć aferą. Urażony Sidney wyzwał swojego oskarżyciela na pojedynek, podczas którego kula wystrzelona z pistoletu saksofonisty trafiła w przechodzącą nieopodal niewiastę. Znów skazano go na powrót do Nowego Jorku. Kursował jak bumerang między dwoma kontynentami.

 

W Ameryce napotkał dawne problemy. Te same przed którymi kiedyś uciekł do Londynu i Paryża teraz dogoniły go w Nowym Jorku. Przemysł muzyczny był w powijakach; nagrania były rzadkością, trasy koncertowe również. Jakby tego wszystkiego było mało, Stany Zjednoczone targane były właśnie przez kryzys ekonomiczny. Wielki plan, który muzyk nakreślił sobie w rodzinnym Nowym Orleanie, załamywał się gwałtownie. Do końca lat czterdziestych, Sidney Bechet na saksofonie grał głównie na zapleczu swojego zakładu krawieckiego. Tak, ten geniusz i innowator muzyki jazzowej, musiał zarabiać na życie z krawiectwa zamiast grania. W 1949 roku karta się odwróciła gdy został zaproszony do wzięcia udziału w paryskim festiwalu jazzowym Salle Pleyel, gdzie wzbudził sensację jak przed laty. I w 1950 roku stało się to, co po prostu stać się musiało – Bechet wyjechał do Paryża. Znowu. Z tym, że tym razem został już na dobre. 

Francja dowiodła (w nadchodzących latach miała dowodzić jeszcze wielokrotnie), że potrafi docenić wielką sztukę i artystów. Skoro Ameryka wzgardziła Sidneyem Bechetem, słodka Francja z radością przygarnie go do siebie. Pod strzechami Paryża, muzyk zaznał wreszcie upragnionego spokoju – do końca życia związany był z wytwórnią French Vogue, gwarantującej mu swobodę twórczą i wreszcie możliwość rejestrowania swojej pracy na większą skalę. Nie musiał już prowadzić pracowni krawieckiej. Mógł za to bez przeszkód pracować nad swoją muzyką. 

 

W jego pracach z tego okresu, jak choćby „Promenade aux Champs-Elysees” (o bardzo wymownym tytule) wydaje się, jakby odzyskał raz stracone życie. Bechet oddychał pełną piersią, komponował przeboje („Petite Fleur”) a nawet balet w duchu Czajkowskiego „La Nuit est Sorciere”. Olśniewał francuskich intelektualistów i melomanów, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli tak żywiołowej muzyki. Francuzi traktowali go jak skarb, podczas gdy daleko za oceanem, w swojej ojczyźnie pozostawał kompletnie nieznany. Dla Ameryki nadal był krawcem. Bechet przypominał bokserskiego mistrza świata wagi ciężkiej z 1910 roku, Jacka Johnsona (również bohatera jazzowej historii) – wydawał się równie silny, bezczelnie naturalny i niezniszczalny. Aż do 1959 roku, gdy Sidneya Becheta pokonał nowotwór, w dniu jego sześćdziesiątych-drugich urodzin. Zdążył jeszcze podyktować swoje wspomnienia, które ukazały się pod tytułem „Treat it Gentle”.