Jestem dumny ze swojej słowiańskości - rozmowa z Adamem Bałdychem
Adam Bałdych - młody skrzypek i kompozytor. Krytycy prześcigają się w chwaleniu jego techniki, słuchaczy rozpala ekspresja, z jaką gra. Wygląda na to, że dziś mamy czas Adama Bałdych, tym bardziej, że zaledwie przed dwoma miesiącami na rynek jego najnowsza płyta "Immaginary Room" bedąca jednocześnie jego debiutem w barwach ACT Music. Jutro w Novym Kinie Praha będzie można usłyszeć go na żywo.
Adam jesteś w trakcie press touru, związanego z Twoją najnowszą płytą „Imaginary Room”, jakiego pytania jeszcze do tej pory ci nie zadali dziennikarze?
Chyba tylko gdzie bardziej smakuje mi hot dog w Nowym Jorku czy w Polsce.
No właśnie jak to jest z tymi hot dogami?
Chyba jednak w Polsce. Podobno zresztą wymyślono go w Polsce i dopiero potem skradziono go do USA. Są też teorie, że wymyślono go w Chinach.
W Polsce to jednak go nie wymyślono jednak.
No nie, tak sobie zażartowałem, ale tak poważnie to najlepiej smakują mi w Polsce. Trochę ich jadłem. Te tanie i te drogie. Np. bardzo dobre są hot dogi, które robią Hindusi, one są trochę przypieczone, ale bardzo dobre.
Z kapustą?
Nie, bez.
Nie no to trochę nabrałeś widzę doświadczenia podczas tych nowojorskich voyage’y.
No trochę tak, ale zadziwiające, że bez przerwy odpowiadam na pytania z kim grałem, ale nikt nie pyta mnie o takie poza muzyczne, związane z graniem doświadczenie. Np. czy udało mi się potańczyć gdzieś fajnie! Bo widzisz najfajniejszą muzykę jaką usłyszałem w Nowym Jorku była muzyka miasta po całonocnym łażeniu po nim, a tuż przed jego obudzeniem. Do dzisiaj to pamiętam.
To znaczy co? Tak nagle usiadłeś sobie na krawężniku i zasłuchałeś się w dźwiękach przejeżdżających samochodów, gwarze ludzkich głosów?
Nie tak to wyglądało. Po całonocnym łażeniu po mieście, postanowiłem nie wracać do siebie do mieszkania. Wziąłem pokój w Hotelu San Marx na Lower East Side. To była niezwykła kumulacja najróżniejszych dźwięków, języków na raz. Dlatego warto było tam pojechać.
A tak naprawdę to po co pojechałeś do Nowego Jorku?
Żeby grać i Inspirować się, występować na jamach. Miałem m.in. zaproszenie od Dave’a Liebmana żeby zagrać z nim koncert, ale niestety tego dnia miałem własne granie. Ale już zdarzyło mi się pograć trochę z Justinem Brownem perkusistą współpracującym z Ambrosem Akinmusirem. Wielu więc muzyków udało mi się tam poznać. Zresztą jeśli chodzi o inspiracje to one tam niemal na ulicy leżą.
?
No tak! Jest taki sposób aby pograć. Umawianie się na jam session na jeden utwór, ale do 20 różnych klubów, bodaj jedną ulicę dalej. Bardzo ciekawe doświadczenie. W każdym miejscu inni muzycy, inni goście inna publiczność. Za każdym razem siłą rzeczy gra się inaczej, inaczej w Village inaczej w Harlemie. Nie ma co, bardzo ciekawe doświadczenie.
Gdzie lepiej ci się grało?
Przyznam, że w Harlemie, tam zresztą poznałem Danę Hawkinsa, z którym grałem we własnym zespole i w USA i w Polsce. Tam także jest taki klub, który nazywa się Creole. Naprawdę znakomite miejsce do jamowania! Harlem wydaje mi się miejscem zdecydowanie bardziej otwartym na różne gatunki muzyczne. Tam zresztą po raz pierwszy grałem z tancerzami z Brodway’u. Stepujący tancerze zamiast perkusisty. Niesamowite przeżycie. A w Village cóż, jest bardziej mainstreamowy. Też świetne, ale inne niż w Harlemie. Są tam dwa kluby Smalls i Fat Cat chyba najbardziej znane tamtejsze kluby z jam session. Zresztą Fat Cat to ciekawe miejsce - gra się tam 24 godziny na dobę. Jest jak poczekalnia. Kiedy ktoś musi zostać w mieście bo np. uciekł mu pociąg, to może śmiało przyjść tam. Są tam stoły bilardowe, tak więc jeśli nie grasz na scenie to możesz pograć w bilard i posłuchać jednocześnie „Giant Steps”. Przydarzyło mi się takie doświadczenie.
Powiedziałeś jednak, że pojechałeś tam szukać inspiracji. Znalazłeś je?
Tak. Oczywiście z jednej strony bardzo inspirujący jest jazz, który tam gra się na żywo. Ważniejsze jednak wydaje mi się, że wielokulturowość Nowego Jorku skłoniła mnie do refleksji nad swoją własną muzyką, tym co mogę do niej przenieść i własną muzyczną tożsamością. Dostrzegłem tam, że ten mój słowiański rodowód, moja europejskość, kontakt z muzyką klasyczną czy ludową, z którą miałem przez krótki czas styczność, jest czymś, czym z kolei ja mogę się z tamtejszymi muzykami podzielić. CO ciekawe jest to przez nich bardzo doceniane.
To bardzo cenne znaleźć w sobie takie przekonanie, szczególnie cenne, że dotyczy także właśnie muzyki ludowej, która przecież całym pokoleniom kojarzy się nie z ważnym elementem muzycznej kultury, tylko zwyczajnym obciachem, taką za przeproszeniem cepelią.
Ja go właściwie nie tyle szukałem, ile dostrzegłem, że ono ciągle było we mnie, że jest to integralna i naturalna cześć mnie, i w końcu że jest to dla mnie samego bardzo ważne. Ja jestem młodym muzykiem i właściwie nigdy nie miałem do końca świadomości tego, że istnieje wspomniana przez Ciebie cepelia. I właśnie może dlatego ja odbieram to inaczej. Urodziłem się w czasach kiedy otworzyliśmy się na Europę i Europa otworzyła się na nas. Chcąc zachować naszą tożsamość kulturową musieliśmy ją sami docenić, po to żeby ją ocalić. Zresztą podobnie działają twórcy nowojorscy. Tam coraz częściej mówi się nie jazz, ale BAM (Black American Music).
To naprawdę działa? Rzeczywiście jest to tendencja czy tylko manifest muzyków takich jak Nichloas Payton?
Tak to działa. I Payton i Orin Evans, pianista prowadzący swój big band Captain Black Jack I kilku innych jeszcze muzyków, bardzo mocno działają, aby uzmysłowić ludziom, że ta muzyka zrodziła się jako owoc kultury czarnych Amerykanów.
Podzielasz ten pogląd?
Oczywiście wkład muzyków białych jest moim zdaniem również bardzo ważny. Zmierzam jednak do tego, że dbanie o swoją tożsamość jest także i tam bardzo ważne i głośno podnoszone. Dla mnie, w mojej muzyce nie wynika to z pobudek ideologicznych tylko z wewnętrznej potrzeby.
Czyżby wyjazd do USA był ci potrzebny, aby zobaczyć pejzaż brzozy, mazurków, kujawiaków czy Szymanowskiego?
Nie sądzę. To było wcześniej, tam w zderzeniu z amerykańskimi jazzmanami po prostu jaskrawiej się to objawiło. Jestem ze swojego kulturowego pochodzenia dumny, choć nie wyobrażam sobie żebym miał kiedyś zagrać kujawiaka na jazzowo.
Dlaczego nie?
To jak na razie nie moja emocja, nie tak to czuję, ale też z drugiej strony jestem pewien, że moim backgroundem nie jest telewizja pełna kolorowych reklam, meczy bejsbolowych. Chciałbym żeby było dla innych muzyków na świecie jasne, że to w Polsce się wychowałem i moja wrażliwość jest inna.
Twoje inne odczuwanie muzyki spotkało się tam w Nowym Jorku z pozytywnym rezonansem? Bardziej Twoja specyficzność czy bardziej warsztat był dla nich ciekawy?
Warsztat myślę najmniej. Jest tam bardzo wielu znakomitych instrumentalistów. Tego warsztatu się tam właściwie nawet oczekuje. Jest jakby obowiązkiem. Spotkałem się natomiast z opiniami, że sposób, w jaki gram ich muzykę, brzmienie jest w jakiejś mierze magiczne, niecodzienne i w swej inności fascynujące. To bardzo krzepiąca i podnosząca na duchu świadomość. Tym bardziej, że nie robię tego w sposób wyrachowany, nie stylizuję swojej gry, tak aby zrobić na nich wrażenie. Bez wątpienia także wiele nauczyłem o ich jazzowym języku. Muzycy, z którymi miałem okazję się spotykać od dawna zwracali mi na to uwagę.
Ile w sumie czasu spędziłeś w USA.
Z przerwami, regularnie bywam tam od trzech lat. To sporo czasu.
Nie chciałbyś się tam przeprowadzić?
Miałem nawet pomysł, żeby zrobić to teraz, ale przyszła płyta nagrana dla ACT Music. W naturalny więc sposób chciałbym także związać się z Europą. Pomyślałem więc także, że nie byłoby źle zamieszkać w Berlinie. Obydwa te miasta pod pewnymi względami przypominają siebie nawzajem. I w Nowym Jorku i w Berlinie dużo się dzieje, a ja teraz właśnie tego potrzebuję. Potrzebuję ruchu, ciągłej gry z różnymi muzykami, nie tylko tak, jak to dzieje się w Polsce, próba na krótko przed koncertem i już.
Wróćmy więc do Twoich spraw europejskich i do płyty „Imaginary Room”. Jak trafiłeś do ACTu?
Siggi Loch usłyszał mnie podczas Berlin Jazz Fest, ale wcześniej wiedział trochę co robię. Leszek Możdżer i Sylwia Kicka dali mu moją poprzednią płytę. To go zachęciło do posłuchania mnie na żywo. Siggi jest rzutkim i wiedzącym czego chce producentem, więc następnego dnia dostałem propozycję kontraktu.
Created with Admarket's flickrSLiDR.
Czy sądzisz, że teraz jest czas kiedy Siggi Loch zaczyna się rozglądać za innymi niż niemieckie czy skandynawskie środowiska muzyczne?
Tak sądzę, że dobrze to odczytujesz. Myślę, że dostrzegł, zresztą nie tylko on, wielki potencjał wśród polskich muzyków jazzowych i że ta nasza słowiańskość może mieć swój dobry czas. A może uda się wypracować dla niej taki status jaki właśnie ma jazz skandynawski.
Byłoby dobrze. Ty już standing ovation masz za sobą. Dziennikarz Frankfurter Algemaine Zeitung napisał po Twoim koncercie, że jesteś najbardziej rozwiniętym technicznie skrzypkiem naszych czasów, wcześniej pisano o Tobie , że jesteś cudownym dzieckiem. Jak się czuje człowiek, w którego grze świat jazzu dopatruje się niemal zbawienia dla jazzowej wiolinistyki?
To wielkie wyróżnienie ale zarazem mobilizacja. Wiele lat pracowałem nad swoją techniką. Jako "cudowne dziecko" mogłem nią nadrabiać swoją niedojrzałość, dziś staram się rozwijać w wielu kierunkach aby udowodnić, że oprócz możliwości technicznych mam również do przekazania wiele emocji w swojej muzyce. Od zawsze marzyłem o tym żeby pójść śladami największych i móc odkryć jakiś kawałek nowej muzyki, nowego brzmienia, które będzie moją wizytówką, cieszę się, że coraz więcej ludzi widzi to już we mnie, to dodaje mi skrzydeł do dalszego rozwoju.
„Imaginary Room” to Twój debiut w roli lidera, to także pierwsza płyta jaką wydajesz w zagranicznym labetu. Dlaczego akurat ACT Music?
ACT MUSIC to dla mnie bardzo ważna wytwórnia, tam właśnie powstawały albumy niezwykłych innowatorów współczesnej muzyki jazzowej jak EST. Przyglądając się dyskografii ACT'u miałem wrażenie, że to wytwórnia, która ceni sobie europejskie brzmienie, ale daje dużo swobody swoim artystom. Właśnie to skłoniło mnie do tego aby podpisać kontrakt płytowy. Jest to oczywiście dla mnie wielkie wyróżnienie i cieszę się, że ACT dał mi wiele narzędzi do tego abym mógł zrealizować w 100% swoją muzyczną wizję. Podczas całej produkcji płyty nie było kompromisów. Miałem do dyspozycji najlepszych muzyków, realizatorów, studio... Bycie liderem wśród ludzi, których tak bardzo się ceni jest niezwykłym wyzwaniem. Cieszę się, że moja płyta trafi do niemal wszystkich europejskich krajów, takie możliwości daje tylko kilka wytworni na całym świecie.
No właśnie opowiedz proszę co to jest Baltic Gang? Nazwiska muzyków są doskonale znane na europejskiej scenie. Czy ten skład, to Twój pomysł czy propozycja Siggiego Locha?
Ponieważ skład, który nagrał ze mną płytę to w zasadzie ALL STARS band, wspólnie z Siggim Lochem oraz Nilsem Landgrenem, współproducentem płyty, postanowiliśmy nadać temu projektowi określoną nazwę. Myślę, że Baltic Gang konkretnie określa pochodzenie muzyków i potrafi uściślić jaki jest klimat muzyki. Mam nadzieję, że nasz Gang "zdobędzie" wielu fanów, natomiast nie zamierzamy demolować hoteli po koncertach (śmiech).
To dobrze, bo przecież „Imaginary Room” może być niekoniecznie jednorazowym przedsięwzięciem, ale również początkiem dłuższej współpracy z ACT Music.
Nawet jest takim początkiem! Mój kontrakt przewiduje trzy płyty, mam już wiele pomysłów na następne, ale na tę chwilę muszę skupić się na promocji pierwszej.
No właśnie skoro jesteśmy przy promocji, planujesz grać koncerty wraz z Baltic Gang czy może w trasy promocyjne pojedzie Twój polski skład?
W zależności od możliwości festiwali będę koncertował zarówno z Polskim składem jak i Baltic Gangiem. Zdecydowanie będę starał się zapraszać przynajmniej jednego lub dwóch muzyków, którzy brali udział w sesji. Muzycy, których zaprosiłem na płytę są niezwykle rozchwytywani i trudno byłoby koncertować w takim składzie przez cały czas. Nie mniej jednak skład, z którym będę grał koncerty promocyjne będzie zawsze na najwyższym poziomie, mam w swojej głowie już parę nazwisk, które świetnie wpisują się w moją stylistykę, ale to na razie tajemnica.
Skoro tajemnica to nie będę naciskał. Nowy album oraz zaprezentowany na nim materiał zapewne będzie w centrum Twoich najbliższych zainteresowań. Co będzie z zespołem Damage Control i innymi Twoimi projektami?
Myślę, że będę pojawiał się zarówno z nowym składem jak i innymi projektami. Natomiast z racji wydawania nowej płyty główny nacisk kładę na promocję płyty. Jeśli jednak ktoś będzie miał ochotę zaprezentować np. Damage Control to z przyjemnością wystąpię z takim programem, ponieważ to cały czas grupa moich wspaniałych przyjaciół i muzyków, z którymi uwielbiam grać.
Urbaniak, Wieniawski do takich skrzypków jesteś porównywany. Czujesz większe pokrewieństwo z pierwszym czy z drugim? Sam o swoich inspiracjach mówisz, że są wśród nich zarówno Rachmaninow, Guns&Roses, Miles Davis i Jimi Hendrix. Co szczególnego właśnie w tych postaciach jest dla Ciebie inspirujące.
Urbaniak i Wieniawski to dwa największe nazwiska z dwóch odrębnych światów - muzyki poważnej i jazzowej. Myślę, że jako muzyk, wyedukowany również na muzyce klasycznej nawiązuję zarówno do jednego jak i drugiego. W mojej muzyce nie staram się zamykać w jakichkolwiek ramach. Moje projekty z Łukaszem Rostkowskim L.U.Cem, kwartetem Royal String Quartet czy Miką Urbaniak to właśnie efekt ciągłych poszukiwań nowych inspiracji. Myślę, że gdyby Rachmaninow spotkał się z Gunsami rozłożyliby ludzi na łopatki. Ja wiele lat słuchałem muzyki rock & rollowej i wciąż uwielbiam dawać na swoich koncertach czadu. Obecnie spędzam czas w Nowym Jorku, to miasto, które miesza wszystkie możliwe kultury, gatunki muzyczne, pomysły. To coś, co mnie inspiruje i zawsze będę starał się mieć uszy i oczy otwarte na nowe trendy.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.