Lena Piękniewska & Soundcheck, Jarek Bester Quartet & Tomasz Ziętek Projekt Gebirtig czyli finał festiwalu Nowa Muzyka Zydowska

Autor: 
Maciej Karłowski

Aż w końcu przyszedł finał trzeciej edycji festiwalu Nowa Muzyka Żydowska. Na niedzielny wieczór organizatorzy przygotowali koncerty dwóch zespołów. Rozpoczęła Lena Piękniewska, wokalistka znana zapewne lepiej publiczności związanej z piosenką poetycką niż estetyką jazzową. Ale nie o jazz tu przecież chodzi, choć ten wkradł się bardzo zresztą gustownie w muzyczną przestrzeń koncertu. Lena wystąpiła na festiwalowej scenie z projektem, który trwa już od jakiegoś czasu i w tworzeniu którego wydatnie pomaga jej formacja Soundcheck (Maciej Kocin Kociński - saksofon, klarnet), Krzysztof Szmańda - perkusja, Andrzej Święs - kontrabas i Krzysztof Dys – piano ) „Kołysanki na wieczny sen” to jak sama o nim piszę rodzaj rytuału pożegnania, próba uczczenia w muzyce i poprzez muzykę, pamięci o wielu pokoleniach polskich Żydów. Z różnych miejsc. Z miast, wiosek, które kiedyś tętniły życiem, a których dziś już nie ma w takim kształcie, w jakim przed laty istniały. To także głos skierowany do tych, którzy zostali i tęsknią za niepoznanymi przodkami. 

Pamięć to być może jedna z najważniejszych ludzkich cech i tej pamięci projekt kołysanek jest wprost poświęcony. Żeby jednak ta pamięć nie była tylko procesem wzniosłej rekapitulacji potrzeba w moim odczuciu nasycić ją tym co ważne dla nas dziś. Potrzeba przełożyć sobie tradycję i historię na język własny, język aktualny i dzisiejsze nasze wybrażenia. Dotyczy to także muzyki. To mógł być wieczór zupełnie zwyczajnych sentymentalnych pieśni układających się w oczywisty album złożony ze starych pożółkłych dźwiękowych fotografii. I pewnie też w takiej postaci nie wyglądałby źle, ale Lenie i zespołowi Soundcheck te kołysanki ułożyły się inaczej. Gdzieś rozluźniła się formuła pieśni. Gdzieś znalazło się całkiem sporo miejsca dla muzyków, gdzieś powstała bardzo atrakcyjna przestrzeń, którą jako świetni instrumentaliści i muzykalni ludzie mogli zagospodarować trochę po swojemu, skręcając w bok od głównej ścieżki wyznaczanej tekstem i melodią,  ale też bez utraty z nią kontaktu. I w tak opowiedzianą historię chce się wierzyć, nawet jeśli nie zna się jidysz.

Doświadczanie muzyki to w sporej mierze kwestia wiary artyście, wiary w powody, dla których staje na scenie i ufności, że choć znakomity, wykształcony sięga po instrument z powodów ważniejszych. W tym doświadczeniu chyba podświadomie pragniemy dreszczy na plecach, gęsiej skórki czegoś co nie pozwala uszom wygodnie rozeprzeć się w fotelu i skupia uwagę i odwołuje się do emocji.  

Ciekawe do jakich emocji odwoływał się w swojej twórczości Mordechaj Gebirtig – jak to niektórzy mówią ostatni ludowy poeta i bard żydowski. Inni jak Miron Zajfert porównują go do Woody’ego Guthriego czy Boba Dylana. Trochę wiemy o piosenkach i tekstach Gebirtiga, tłumaczyła je Agnieszka Osiecka, Jerzy Ficowski, Natan Gross, przybliżała Gołda Tancer czy Andre Ochodlo. Znamy także jego muzykę z płyt firmy Tzadik oraz z wykonań wielu grup krakowskiego Festiwalu Zydowskiego. Gebirtig był prostym człowiekiem, stolarzem z zawodu i muzycznie utalentowanym poetą. Mieszkał na krakowskim Kazimierzu, nie znał najprawdopodobniej nut,  a melodie, które śpiewał zapisywali inni, zaprzyjaźnienie z nim muzycy.

Specjalistą od twórczości krakowskiego barda nie jestem, nie ma co ukrywać, ale trudno mi też uwierzyć, skoro już kwestię wiary w muzyce poruszyłem, że wiersze i melodie Gebirtiga były w swej istocie błyskotkami, że jego poezje kusiły głównie finezją i salonową elokwencją. Gdzie indziej raczej tkwiła siła jego sztuki, choć pamiętać też trzeba, że część z jego piosenek trafiała nie tylko na ulicę, ale również jako szlagiery do żydowskich teatrów rewiowych. Prostota i naturalne zespolenie znaczenia słów z siłą melodii – tu raczej upatrywałbym najważniejszych cech jego sztuki.

W ujęciu zespołu Jarka Bestera owa salonowość i nad wyraz wygładzona retoryka w wirtuozerskim sztafażu wydawały się całkowicie zdominować cały przekaz. Owszem panowie świetnie grają i tymi technicznymi predyspozycjami mogą skutecznie przykuwać uwagę. O tym zresztą nie trzeba nikomu przypominać, a zwłaszcza wszystkim śledzącym rozwój jego kariery jeszcze od czasów Cracow Klezmer Band.  To było bezsprzecznie widoczne w każdej niemal zagranej frazie, ale też już na samym początku koncertu sprowokowało coraz mocniej dochodzące do głosu przeświadczenie, że chyba jednak za tymi cudownie i pieczołowicie wygranymi frazami, nie kryje się ani nic, co tak naprawdę mogłoby choć trochę opowiedzieć kim był Mordechaj Gebirtig ani też co na temat jego twórczości w istocie myśli słynny Jarek Bester Quartet.

Słuchając kolejnych utworów, których z ogromnego dorobku Gebirtiga lider wybrał 10, byłem tak naprawdę tylko o krok od stwierdzenia, że chyba nie znaczy ona zbyt wiele. Wolę jednak pomyśleć inaczej. Być może po prostu nie starczyło siły, czasu, ani myśli, by pochylić się nad nim inaczej niż tylko jak nad zbiorem efektownych melodii, będących zaledwie pretekstem do demonstracji instrumentalnych umiejętności.  Wolę pomyśleć w ten właśnie sposób, bo jeśli tak właśnie było, to można by jeszcze odkupiwszy grzech zaniechania, uratować cały ten projekt i z czasem pokazać także i tę duchową stronę muzyki Mordechaja Gebirtiga.