Krakowska Jesień Jazzowa 2018: Barry Guy szaleństwo w metodzie

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Po raz 13ty Jesień w Krakowie jest Jazzowa, i na pewno nie jest to pechowa trzynastka. W ciągu kilkunastu wieczorów, aż do końca listopada na scenie klubu Alchemia rozbrzmiewać bedą dźwięki szalonych improwizacji.

Na początek 4dniowa rezydencja Barry’ego Guya, od kilku lat stałego gościa festiwalu. U jego boku pojawiła się jedenastka muzyków,  w znakomitej większości znana już krakowskiej publiczności z rezydencji Barry Guy New Orchestra (Maya Homburger, Augusti Fernandez, Paul Lytton, Mats Gustafsson – przyjedzie dopiero na finał), oraz Blue Shroud Band (również Augusti i Maya, Torben Snekkestad, Percy Pursglove, Ramon Lopez). Obok tej grupy kilku muzyków nie związanych wcześniej z orkiestrami kontrabasisty, ale jak najbardziej związanych z festiwalem – Rafał Mazur , Mette Rasmussen (po raz pierwszy w Krakowie rok temu z projektem Per-Ake Holmlandera), Ken Vandermark (obecny tylko przez pierwsze 2 dni rezydencji), Liudas Mockunas (wziął udział tylko w koncercie finałowym).

Lista starych dobrych znajomych? To specyficzna bardzo sytuacja, ale też ogromna siła muzyki improwizowanej – te same twarze, ale jednak każda zmiana, każde nowe doświadczenie dają szanse na zaistnienie nowej muzyki. Formuła “małych składów” czyli personalnych kombinacji w ramach członków finalnej orkiestry, stwarza niemal nieograniczoną* możliwość tworzenia składów personalnych, od recitalu solo, poprzez duety, aż do kwintetowych składów (scena Alchemii, pamięta też przecież i większe grupy). Nie ma możliwości ani tym bardziej potrzeby relacjonować szczegółowo wszystkich muzycznych sytuacji, ale wiele z nich zasługiwało na uwagę.

Pierwszy set pierwszego wieczoru w składzie Percy Pursglove – Rafał Mazur – Ramon Lopez. Panowie łapią błyskawicznie więź. Pursglove pokazuje nieprzeciętne umiejętności gry zarówno melodycznej – choć drapieżnej, jak i fantazję sonorystyczną (zwłaszcza jeśli chodzi o frapujące niskie tony). Współczesna scena jazzowa jest zdecydowanie przesycona saksfonami, przyznam, że za taką grą na trąbce bardzo tęskniłem (choć jednocześnie nie przypominam sobie, żeby tak dobre wrażenie wywarła na mnie jego gra rok temu z Blue Shroud Band). Ramon Lopez to perkusista – melodyk, ale też daje często znać o sobie jego latynoska krew bo nie stroni od rozpędzonych rytmów. Rafał Mazur zagęszcza brzmienie wyśmienicie basowymi pochodami. Znakomity set, bardzo mocne rozpoczęcie całego festiwalu.

Set drugi rozpoczyna trio Aurora czyli Augusti Fernandez, Barry Guy oraz Ramon Lopez. Muzyka jak balsam dla duszy, liryczna, subtelna, wyciszona. Zmienia się to wszystko kiedy na drugi utwór wchodzi na scene Mette Rasmussen. Zrytmizowany dysonansowych temat tworzy przestrzeń do bardzo agresywnej improwizacji. Mette swoją młodzieńczą energią zaraża pozostałych muzyków. Duńska saksofonistka lubi preparować instrument szukając nietypowych, rozwibrowanych barw, nie stroni od ostrych brzmień ale też nie jej improwizacje cechuje pewna melodyjność (oczywiście  w free-jazzowym znaczeniu “melodi”). Rasmussen oraz Pursglove stali się dla mnie zdecydowanie bohaterami nie tylko dwóch pierwszych setów ale też, jak się miało okazać, obu wieczorów.

Dzień pierwszy zakończony został w klasycznym zestawieniu instrumentów – saksofon (Vandermark), trąbka (Pursglove), bas (Guy) oraz perkusja (Lytton). Choć to oczywiście inny styl improwizacji, nie sposób nie wspomnieć o kwartecie Colemanowskim, który spopularyzował taki skład. Bez prób wyważania dawno już otwartych drzwi muzycy zagrali energetyczny set, wyraźnie zakorzeniony w amerykańskiej free-jazzowej tradycji, głownie za sprawą dynamicznej gry Vandermarka. Kontrapunktowe dialogi na froncie saksofon – trąbka są zdecydowanie ozdobą całej muzycznej konstrukcji, ale solidne fundamenty zapewnia sekcja Barry Guy – Paul Lytton, która zagrała ze sobą już przecież setki koncertów (choćby jak podstawa znakomitych trio z Marillyn Crispell czy Evanem Parkerem).

Wieczór drugi rozpoczyna fascynująca muzyczna podróż z triem Barry Guy – Torben Snekkestad – Augusti Fernandez. Snekkestad gra mocno zapętlone frazy, w swoim arsenale ma saksofon tenorowy, sopranowy (w moim odczuciu jego najmocniejszy atut) oraz bardzo specyficzny reed trumpet czyli trąbkę z ustnikiem saksofonowym. Brzmienie tego instrumentu jest mocno chropowate, mniej precyzyjne od klasycznej trąbki, ale daje spore możliwości eksperymentów z technikami rozszerzonymi jeśli chodzi – a to czyni Torbena wyśmienitym partnerem do gry z Barrym, lubującym się w preparacji kontrabasu (uderzenia perkusyjne, metalowy pręt między strunami itp.) oraz, zwłaszcza, z Augustim który schyla się pod pokrywa fortepianu uderzając w struny. Fernandez jest mistrzem fortepianowych preparacji, co  pokazuje w Alchemii po raz kolejny. W połączeniu z wirtuozerskimi umiejętnościami gry przy klawiaturze, daje to wspaniałe efekty – raz swoją grą potrafi rozpętać huragan, raz wydobyć z instrumentu delikatne i kojące brzmienie harfy.

Drugi set to bardzo nieoczywiste spotkanie kontrabasu oraz gitary basowej w towarzystwie perkusji Ramona Lopeza. Ani Barry Guy ani Rafał Mazur dźwięków nieoczywistych się nie boją. W najbardziej fascynujących momentach gra obu ston dialogu była niczym przeglądanie się w krzywym zwierciadle, a Arco kontrabasu współbrzmiało idealnie z zapętlona frazą gitary basowej.

Druga połowa drugiego seta to trio saksofonowe – Mette Rasmussen, Torben Snekkestad, Kan Vandermark. Mini-chór, zaciekle szukający porozumienia między harmonią a dysonansem. Każdy z muzyków znajduje tutaj dla siebie przestrzeń zarówno w sferze rytmicznej jak harmonicznej.

Finał rozpoczyna Mette z Barrym oraz Paulem Lyttonem. Energia, brawura Dunki ponownie działają na o wiele bardziej doświadczonych kolegów jak zastrzyk czystej adrenaliny. Określenie Fire Music staje się tutaj jak najbardziej adekwatne.

Trio rozrasta się na ostatni fragment do rozmiaru kwintetu, zasilone przez trąbkę (Percy) oraz piano (Fernandez). Bardzo zacne zwieńczeniu tych dwóch dni.

Cieszy mnie niewielka liczba scenicznych roszad w ramach poszczególnych setów, pozwoliło to na bardziej rozbudowane improwizacje oraz zachowanie większej spójności kolejnych częsci wieczoru (zastosowana rok temu forma “suity” złożonej z wielu krótszych występów, moim zdaniem nie sprawdziła się dobrze). W sytuacji, w której koncert finałowy już za dwa dni a czas na próby jest ograniczony, koncerty w Alchemii miały również wyraźne zadania strategiczne – choćby integracji nowych muzyków (Rasmussen, Mazur), ale też niewątpliwie był to ważny etap w przetestowaniu na żywo pewnych założeń kompozycjnych finałowego wieczoru. Oto Barry Guy niczym wytrawny taktyk testuje gotowość bojową konkretnych formacji. Ale też niczym szalony alchemik eksperymentuje z różnymi miksturami, sam zapewne ciekaw ich efektu. Ot takie szaleństwo w metodzie, jak przystało, na działalność na granicy kompozycji i improwizacji. Ale o tym szerzej w następnej relacji.