So beautiful, it starts to rain!
Londyńska scena klubu Café Oto (znów tam jesteśmy!?!), sierpień roku ubiegłego i dwóch pełnokrwistych facetów, którzy czekają, by wydobyć z siebie pierwszy dźwięk. Ten pierwszy, zdecydowanie starszy i bardziej doświadczony, przy okazji obywatel Zjednoczonego Królestwa, nazywa się John Butcher i zagra na saksofonie tenorowym i sopranowym. Ten drugi, nieco wyższy - w paszporcie ma wpisane Ståle Liavik Solberg i jest poddanym Króla Norwegii - siedzi za zestawem perkusyjnym, uzupełnionym o kilka niezbędnych przedmiotów do generowania nieoczekiwanych dźwięków.
Jeśli pamięć Waszego recenzenta nie szwankuje, Panowie Ci spotykają się w okolicznościach muzycznych po raz pierwszy. A zatem szanse na odrobinę świeżości w zadęciu, szczyptę nieoczywistości w dewastowaniu werbla i talerza, czy zmyślne reakcje na kontrowersyjny pomysł partnera, zdają się być ponadnormatywne.
Od razu uprzedźmy przebieg wydarzeń. Po 35 minutach odsłuchu tego nieprzerwanego ciągu dźwięków, z radością skonstatujemy, iż szanse owe zostały w pełni wykorzystane (o tak, Derek Bailey zza grobu unosi kciuk w geście tryumfu!).
A przebieg wydarzeń jest następujący: Od pierwszego westchnienia na scenie, Solberg drąży kanał, ewidentnie chce się przebić do Śródmieścia. Uklepuje grunt seriami nieoczywistych uderzeń, jest dynamiczny i odrobinę molekularny. Butcher całuje kryształ, jęczy i wibruje, chyba bada wytrzymałość perkusyjnej tekstury. Szorstki flow jego tenoru przypomina lot zmutowanego czmiela, który goni miniaturowe stado bawołów. Pięści każdy dźwięk i zdecydowanie szuka swojego terytorium. Solberg daje radę ogarnąć całość i spokojnie tyczy granice przyzwoitości dla tej improwizacji. Niczym jurny nosorożec, kopytami znaczy teren. Talerzykuje, łyżeczkuje, poleruje. Butcher chwyta za sopran i bezceremonialnie sięga dna, w momencie, gdy bębny krążą już pod sufitem, zdzierając pajęczyny z nieodkurzanych od lat narożników. Dynamika koncertu łapie ciekawią arytmię. Muzycy wchodzą sobie w drogę, kolektywnie skowycząc i ocierając się o siebie, jakby byli w okresie godowym. Z każdą chwilą rośnie w nas przekonanie, że jesteśmy we właściwym czasie, w równie odpowiednim miejscu. Podobnie rzecz się ma z formą muzyków. Jadą w górę windą bez stacji pośrednich. Gdy na horyzoncie pojawia się perspektywa finału tej zabawy, zaczynają kwilić jak trusie, toczyć ptasi dialog bez potrzeby puentowania. Saksofon stawia stemple, a perkusja rytualnie obiega jego ślady. Po obu stronach sceny oczywistym staje się przekonanie, że John Butcher jest w stanie zagrać każdy dźwięk. Solberg też ma tego świadomość, co więcej – jest przygotowany na każdą ewentualność sceniczną i nie zawodzi w jakimkolwiek momencie. Bez dyskusji - Ci dwaj faceci na scenie Cafe Oto świetnie sobie ze sobą radzą!
Otwieramy oczy. Łapiemy oddech. Nie pada!!!!! Cud jest naszym udziałem.
So Beautiful; It Starts; To Rain
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.