Low Vertigo

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com)
Diego Caicedo/ Gonçalo Almeida/ Vasco Trilla
Wydawca: 
Multikulti Project
Data wydania: 
08.04.2019
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Diego Caicedo – gitara elektryczna; Gonçalo Almeida – gitara basowa; Vasco Trilla – perkusja;

Ściana gitarowego dźwięku, który płynie z czterech strun basu, który łapie rytm i podprowadza do gry kąśliwą gitarę, pełną prądu, zgiełku, ale i pewnej ulotnej nieoczywistości. W tle full drumming, jakby za moment coś miało definitywnie zaistnieć. Gęsty strumień fonii, który zdaje się wywoływać u mniej przygotowanego odbiorcy, krytyczny stan przedzawałowy. Cała trójka muzyków rysuje ścieżkę rytmu, jakby wywróconego na lewą stronę, ale niepozbawionego zaskakującej melodyki. Bas wgryza się w ziemię, gitara repetuje całą historią prog & heavy, perkusja stawia stemple własną krwią. Narracja sięga szczytu na początku piątej minuty, po czym spowija ją cierpka cisza. Pieśń otwarcia, która zwie się „Akakabuto”.

W pogoń za utraconymi, z powodu chwili ciszy, porcjami hałasu, rusza ponownie bas, znów wyposażony w napęd charakterystyczny dla estetyki hc/punk. Gitara lepi się do niego z rysem pewnej historii do opowiedzenia, jednak speed metalowy drumming, który włącza się do gry dokładnie w 53 sekundzie, sprawia, iż ów karkołomny pomysł zostaje pod niedługim czasie zarzucony. Galop, brud, pewna ulotna chropowatość. Po kilku okrążeniach, narracja niespodziewanie pętli się, zacina, kotłuje, po czym z mocą walca drogowego, stawia świat do pionu i kreśli nowy szlak. Owo spowolnienie dzieje się w 4 minucie i daje asumpt dla wykreowania na poły śmiertelnej mantry – bas w roli jątrzącego, gitara jako akcent porządkujący, perkusja wykonująca wyrok. Krok w chaos totalnej improwizacji nadyma narrację i dodaje jej wyjątkowej urody. Finał opowieści nazwanej „Bitumen Scrotum”, pełen jest ciężkiej psychodelii, która zaskakująca zwinnie wybrzmiewa.

Pieśń tytułowa, „Low Vertigo”, budzi się minimalistycznymi dronami nieznanego do końca źródła pochodzenia. Tkana misternie, niczym pajęczyna, powolna, ociężała. Jakby pół wieku bolesnego heavy rocka zatoczyło dramaturgiczną pętlę – schizoidalna mutacja wszelkich tradycji. Po kilku przebiegach muzycy zdają się łapać rytm, dotykać skali i łamać harmonię, która być może była ich krótkoterminowym celem. Krwawią obficie, jakby ich fire rock zastygał niczym lawa, w kilka dni po zasadniczej erupcji. Epicka psycho-drama toczy się bez nadmiernego pośpiechu, jak wszyscy już wiedzieli, że skończy się dopiero na parę sekund przed upływem pełnego kwadransa. Po 5 minucie gitara na chwilę zostaje sama, a przestrzeń wokół mniej nabiera metafizycznej pustki, drży i czeka na nieuchronny powrót basu i perkusji. Ta para powraca z jeszcze większą brutalnością, jakby archetypiczna apokalipsa działa się na naszych oczach. Cytując klasyków – „Wake up, it’s time to die”! 7 minuta - gitara zdaje się dusić własnymi strunami, brzmi niczym harsh-electronics po eksplozji systemu zasilania. Z mroku troski o losy narracji, rodzi się nowy podrozdział – perkusja rezonuje na ciepłych talerzach, bas grzmi mocą wszystkich amplifikatorów w promieniu stu kilometrów, gitara szuka kierunku ucieczki. Muzycy z dala od wszelkich konotacji gatunkowych, zdają się na nowo budować swój świat. Bas włącza się w mantryczną repetycję, dzięki czemu całość tego odcinka sięga chyba samego dnia swojej treści. Po 11 minucie, jakby kolejna, tajemnicza siła pchała muzyków ku artystycznej nieskończoności. Nabierają dynamiki, niczym zimnej wody w usta i brną do samego finału, precyzyjnie, punkt w punkt! Kulminacja artystycznej desperacji dokonuje się na naszych oczach.

„Hair Mortar Discharge” zaczyna się w samym środku zgiełku. Jakby ta pieśń, w sposób dla nas niedostrzegalny, trwała już od kilku godzin. Z chaosu chwili muzycy dobywają drogowskazy, pomysły na wyjście z matni permanentnej kulminacji, która towarzyszy im od pierwszej sekundy tego wątku płyty. Bas sprawia wrażenie, jakby pierwszy dostrzegał swoją metodę – doom flow skąpany w niemal surrealistycznej psychodelii. W 4 minucie czyni rodzaj dramaturgicznego przełomu, podaje rytm, reszta zaś instrumentów skacze za nim w ogień bez chwili zawahania. Potem raz za razem wbija pale w ziemię, podczas gdy gitara ginie w strumieniu eskalacji, a perkusja skacze od ściany do ściany. Potencjometry przesunięte daleko poza skalę znaczą moc tej kulminacji. Finał jest nagły, ale wybrzmiewa pięknym strumieniem na samym dnie amplifikatora.

Finał nazwano „Placenta Asphalt”. Brnie od pierwszej do ostatniej sekundy w tempie marsza pogrzebowego. Jakby blues wyzbyty ze wszelkich emocji, w momencie, gdy tytułowe łożysko już dokonało swojego żywota. Walec zmutowanych post-dronów. Gitara skwierczy, zaplątana w pozrywane struny, bas znów stawia stemple znaczone czerwonym kolorem, perkusja tańczy wokół i stara się uporządkować coś, czego nie da się uporządkować. Jedenasto i pół minutowa epopeja dobijania koni – recenzent znów posiłkować się musi historią kinematografii. Powraca duch starego Black Sabbath, rodzaj ballady dla umierających powtórnie. Krytycznie szczera, bezkompromisowa wizja.. Gitara jakby traciła głos, rechocze w stanie sprzężenia fonii, post-rock w trakcie kolejnej awarii zasilania, doom electronics tuż po wybiciu zębów trzonowych. Surowość, turpizm i dosadność prostej formuły bluesa, który zdaje się nie mieć końca, tu toczony wedle wzorców godnych Nicka Cave’a i jego The Birthday Party. Od 7 minuty narracja delikatnie narasta, jakby muzycy, choć pozbawieni już sił, wspinali się na wysoką górę. Bas obniża swoje brzmienie poniżej wartości krytycznej - dudni, grzmi, złorzeczy. Gitara walczy o przetrwanie, a może to już jest jej życie po życiu. Flow narracji pulsuje, drży, huczy pustą przestrzenią – zdaje się, że wszyscy po obu stronach sceny zostajemy wciągnięci do samego środka dna. Definitywny koniec tej historii wyznacza mgła black ambientu.

1. Akakabuto; 2. Bitumen Scrotum; 3. Low Vertigo; 4. Hair Mortar Discharge; 5. Placenta Asphalt;