Line Zero
Przyznam, że dotychczas poczynania niemieckich muzyków związanych ze sceną jazzową kojarzyły mi się przede wszystkim z grupą muzyków niegdyś postrzeganą jako tzw. europejski free jazz, teraz coraz częściej zaś muzyką nazywaną free improv, a mającą tyleż wspólnego z jazzem, co z tradycją europejskiej (przede wszystkim) muzyki współczesnej.
Kwartet Christofa Knoche, rodem z Niemiec ale nagrany i wydany w USA prezentuje na wskroś amerykańskie podejście do muzyki jazzowej, z jej amerykańską tradycją. Tak brzmieć mogłaby dowolna grupa z Ameryki. To, zarazem, kolejny przykład zmiany wrażliwości słuchaczy. O ile bowiem w latach 60 czy 70 muzyka prezentowana przez zespół postrzegana byłaby za jazzu awangardę, tak dziś słuchając jej odbieram ją jako jazzu środek, a przynajmniej środek mojego jazzowego gustu.
Nagrań kwartetów bez instrumentu harmonicznego jest już bez liku i nikt nie postrzega ich jako bulwersującej (niemal) nowości. Jednak dość często właśnie pozbawienie się tego typu instrumentu daje ciekawe efekty. Moim zdaniem taki efekt dało i tym razem. Nie powiem, że muzyka prezentowana przez ten kwartet, to muzyczne objawienie. W końcu dość dobrze wpisują się w tradycję kwartetu Ornette Colemana, oraz późniejszych grup loftowych, jednak jak dla mnie, przez cały czas muzyka jest przekonująca. Sądzę, że dzieje się tak z dwu powodów. Po pierwsze w kompozycjach Knoche ciągle coś się dzieje. Po drugie muzycy, szczególnie dwaj melodycy, czyli grający na saksofonach altowym, jak i sopranowym (tu wydaje mi się, że sporo słuchał Jane Ira Blooma, ale nie jest to posądzenie o naśladownictwo, a raczej rekomendacja) oraz klarnecie basowym lider oraz trębacz: Russ Johnson wciąż starają się dobrać inne brzmienie, inny rodzaj środków wyrazu tak, by nie znudzić słuchacza bądź co bądź wyczerpującą się już nieco formułą. I trzeba ocenić te starania jako niezwykle udane.
Prezentowanej muzyce dobrze robi częsta zmiana instrumentu przez Knoche, a przy tym na każdym z nich brzmi on zupełnie inaczej (choć to i zarzut - w końcu można rzec, że nie ma jeszcze własnego stylu i brzmienia, jak i pochwała, bowiem taki sposób prezentacji, bądź co bądź uatrakcyjnia muzykę). Również trębacz potrafi zaciekawić, choć mi zdecydowanie bardziej podobają się chwile, gdy bardziej przypomina growlowego Bowiego, niż klarownie czystego Douglasa. Z przywołanym tu wcześniej Ornette Colemanem, Knoche łączy jeszcze jedna cecha - jego kompozycje są równie melodyjne, czego najlepszym przykładem jest nastrojowe tango "The Few".
Generalnie płyta godna polecenia poszukiwaczom nowych postaci na jazzowym firmanencie. Malkontentom, marudzącym wciąż za czymś nowym - i tak się nie spodoba, więc nie polecam. Mi sprawia słuchanie tej muzyki dużą przyjemność. A przecież o to przede wszystkim, chyba, chodzi.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.