Poczytalny Marcin Olak: Chcę kupić gramofon.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W zasadzie mógłbym zacząć zupełnie inaczej. Mógłbym zacząć od kilku słów o artyście, którego właśnie słucham. Albo od razu pisać o muzyce, przecież jest o czym. Ale wydaje mi się ważne to, że słucham tej płyty w nocy, i że właśnie wracam z koncertu. Dookoła jest cicho i ciemno, ja mam do przejechanie kilkaset kilometrów, więc przez najbliższe godziny nigdzie się nie ruszę z tego samochodu. Nie prowadzę, mogę się skupić tylko na dźwiękach. Mogę uważnie wysłuchać całej płyty, mam czas.

Wydaje mi się, że trzeba swego rodzaju odwagi, żeby nagrać płytę jazzową na gitarze klasycznej solo. Przecież teraz produkcja powinna być efektowna, powinna porywać, robić wrażenie. A ta płyta jest spokojna, skupiona. I, o ile słucha się jej uważnie, wciąga jak jakiś wir. Mnie wciągnęła.

Ralph Towner co jakiś czas nagrywa solowe albumy. Wiem, czego się po nich spodziewać, a i tak słucham jak zaklęty. „My Foolish Heart” jest przecież podobny do poprzednich, ale to w niczym nie przeszkadza. Towner ma swój własny język muzyczny, i konsekwentnie, po swojemu opowiada w nim różne historie. I to dla mnie jest najciekawsze, to jak buduje narrację, jak podchodzi do instrumentu, jak rozwija kolejne tematy… Nie oczekuję zmian, nowości – on jest na tyle oryginalną postacią, że w zasadzie wszystko co gra jest inne od aktualnie obowiązujących trendów. I dobrze.

Samochód jest fatalną przestrzenią do słuchania muzyki, zwłaszcza tak delikatnej. Ale co z tego, skoro nigdzie indziej nie mam czasu? Nie chcę słuchać muzyki w tle. Wydaje mi się, że zwykły szacunek dla artysty wymaga tego, żebym posłuchał całej płyty. W skupieniu. Album jest przecież jakąś całością, ma swoją narrację – tak, jak koncert. Poza podróżami najczęściej słuchałem płyt po kawałku, przecież później można wrócić dokładnie do tego miejsca, w którym przerwałem… Ale to nie jest fajne, wolę poczekać na odpowiedni moment i wysłuchać całości.

Taka płyta wymaga swoistego rytuału. Muszę przygotować sobie czas i miejsce do słuchania, muszę słuchać w skupieniu… i właśnie dlatego chcę kupić gramofon. Nie jestem pewien, czy jakość dźwięku z winylowej płyty jest lepsza – dla mnie to zresztą nieistotne, na pewno i tak zabrzmi lepiej niż moje car audio. Zresztą w tym całym winylowym szaleństwie podobają mi się właśnie niedoskonałości nośnika. Przewijanie utworów jest nieoczywiste, trzeba słuchać całości – tak, jak artysta nagrał. Trzeba być uważnym – cofnięcie utworu i ponowne odtworzenie tego samego miejsca jest kłopotliwe. Czyli trzeba słuchać tak, jak na koncercie, a to mi się podoba. Do tego dochodzi świadomość, że każde odtworzenie płyty obniża trochę jakość nośnika, przecież nawet najdelikatniejsza igła, wykuta przez audiofilskich magów w promieniach majowego księżyca, pomału będzie zdrapywała winyl… I dobrze, to też wymusza uwagę i skupienie. Po prostu szkoda nie słuchać, szkoda w tym czasie robić coś innego.

Może właśnie dlatego muzyka coraz częściej jest teraz tłem – jest zbyt łatwo dostępna, zbyt łatwa w obsłudze. Wszystko można bez trudu odtworzyć jeszcze raz, powtórzyć, przewinąć… Im dłużej o tym myślę, tym większą mam ochotę kupić gramofon. Taki najprostszy, na którym można tylko położyć płytę, odtworzyć ją od początku do końca. I uważnie posłuchać.