PINK FLOYD – Dark Side Of The Moon
Co można jeszcze napisać o takiej płycie jak „Dark Side of the Moon”? Można napisać, że jest genialna, choć nie będzie to myśl nadmiernie świeża. Można napisać, że są na niej takie klasyki jak „Breathe” czy „Money”. Można napisać, że są też na niej utwory mniejszej sławy ale równie wielkiego ducha, jak „Us And Them” czy „Brain Damage”.
Można napisać, że wokalistka Clare Torry (która stała się znana po coverowaniu „Light My Fire” The Doors), śpiewająca w fantastycznym „Great Gig In The Sky”, podchodziła do tematu wiele razy, za każdym razem zawodząc muzyków. Wreszcie, po godzinach prób, poproszono ją żeby śpiewała tak, jakby grała na gitarze elektrycznej. Clare spróbowała, w przekonaniu wszystkich nie wyszło specjalnie dobrze, Torry pożegnała się i poszła do domu. Po jej wyjściu (za swój wkład otrzymała 70 funtów i to tylko dlatego, że nagranie odbyło się w niedzielę - nadgodziny), zupełnie z ciekawości, Roger Waters i koledzy podłożyli lament wokalistki pod muzykę zespołu. Wyszło doskonale a efektem tego eksperymentu możemy cieszyć się do dziś. Można napisać, że genialna płyta Floydów była zapowiedzią „The Wall” pod względem konceptualnym: „Dark Side” jest esejem Rogera Watersa na temat ciemnej strony duszy ludzkiej.
Przekaz miał być prosty, klarowny i pozbawiony niepotrzebnej symboliki. „Chciałem nagrać płytę, której tematem byłyby naciski wywierane na nasze życie, mogące prowadzić do obłędu” - opowiada basista. Można napisać, że przygotowania do nagrywania obejmowały nie tylko materiał muzyczny ale również nieco bardziej awangardowy – nagrywano wypowiedzi różnych ludzi, przewijających się przez studio Abbey Road (m. in. Paula McCartneya) na pytania „Co znaczy dla ciebie wyrażenie 'ciemna strona księżyca'?”, „Kiedy po raz ostatni zostałeś skrzywdzony?” albo „Czy uważasz, że często masz rację?”. Te głosy pojawiają się na płycie w najmniej oczekiwanych momentach.
Utwory traktują o kolejnych przywarach człowieka: chciwości, władzy, wojnie, szaleństwie i przemijaniu. Wymowa monumentalnego dzieła Rogera Watersa (basista jest autorem wszystkich tekstów) jest potwornie pesymistyczna. Album wieńczy wmontowany głos dozorcy budynku, Gary'ego Driscolla, który zamyka dzieło słowami „Nie ma ciemnej strony księżyca. W rzeczywistości cały jest ciemny”.
Można napisać, że zespół wybrał dość nietuzinkowy sposób pracy nad swoim ósmym albumem. Roger Waters precyzyjnie rozdzielał każdemu z Floydów czas, jaki ten miał spędzić w studiu. Muzycy właściwie nie widywali się przy pracy. Jak powiedział Waters „W ten sposób unikamy wielu niepotrzebnych kłótni”.
Można napisać, że Richard Wright napisał delikatny „Us And Them” zainspirowany filmem Michelangelo Antonioniego „Zabriskie Point”. Można napisać, że „The Great Gig In The Sky” początkowo miał być pieśnią religijną, złożoną w całość z cytatów biblijnych. Można napisać, że ten utwór już po dodaniu przejmującej wokalizy, w 1990 roku wykorzystywany był w reklamie środka przeciw bólom głowy firmy Neurofen. Można napisać wiele, ale bardzo trudno napisać coś konkretnego. Pisanie o takich płytach jak „Dark Side of the Moon” jest jak pisanie o „Don Kichocie” albo „Iliadzie”. Jest i tyle. I dzięki bogu.
Natomiast znacznie więcej można napisać o kolekcjonerskiej edycji płyty. Otrzymujemy zestaw, którym zachwycony będzie każdy fan Watersa, Gilmoura i spółki. Efektowne wydanie poza samą płytą, zawiera również materiały nie włączone do albumu. I można przekonać się, że rację mieli muzycy nie włączając tych numerów, ponieważ, choć są oczywiście bardzo bardzo dobre, mam wrażenie że mogłyby zburzyć osiągniętą na nagraniu harmonię. Jest też druga płyta, zawierająca materiał audio-wizualny na Blue-Rayu, w skład którego wchodzi m.in. koncert w Brighton z 1972 r., czy film dokumentalny o powstawaniu płyty. Dodatkowo jest cała masa dziwacznych gadżetów: „floydowe” podstawki pod kubki, szalik, faksymile tekstów pisanych ręką Watersa, reprint 'backstage passu' z trasy z 73' roku, elegancka książeczka, specjalne karty „Pink Floyd Collection Cards” i (uwaga!) mocno absurdalny woreczek z trzema designerskimi kuleczkami. Każdy z floydowych fantów wkomponowany jest w estetykę płyty. Ponieważ „Dark Side” to również dzieło plastyczne. „Niech nie będzie pieprzonych zdjęć, jestem zmęczony fotografiami” - żalił się Wright. Z zaproponowanych sześciu grafik, zespół od razu wskazał tę przedstwiającą pryzmat rozszczepiający promień światła. Okładka albumu jest, obok „Sgr. Pepper's Lonely Heart's Club Band” The Beatles, najsłynniejszym znakiem graficznym w historii muzyki pop. Wszystko zamknięte w kartonowym etui. Ogólnie – fajny gadżet.
„Problem z 'Dark Side Of The Moon' polegał na tym, że pierwszy raz musieliśmy dopisać muzykę do tekstów. Wcześniejsze nasze płyty były przede wszystkim muzyczne” - wspomina gitarzysta David Gilmour. Gdy w 1968 roku z grupą rozstał się Syd Barrett, zespół musiał rozpocząć nowe, po-barretowskie życie. I „Dark Side” jest wzięciem bardzo głębokiego oddechu. Po wciąż mocno sydowym albumie „A Saucerful Of Secrets”, dopiero płyta „Meddle” dawała poczucie nowej jakości w twórczości Floydów. Przed sesjami do „Dark Side” Waters wspomina: „Byłem znudzony większością rzeczy, które wówczas graliśmy”. Przyszedł czas na poważne zmiany. Okres nagrywania nowego albumu wyniósł ponad 9 miesięcy, choć tak na serio – 38 dni. Zespół wciąż przerywał pracę, podejmując się kolejnych, atrakcyjnych finansowo, przedsięwzięć (w ciągu zaledwie tygodnia nagrany został album „Obscured By Clouds” - muzyka do filmu „La Vellee” Barbeta Schroedera; ponadto, w międzyczasie zespół koncertował w Japonii, Europie i USA oraz nagrywał własny film „Live At Pompei”). Zespół był tak niepewny swojej przyszłości i braku klarownego kierunku artystycznego, że bardzo poważnie rozważał pracę w branży filmowej. Ponoć bardzo zaawansowane były rozmowy z Romanem Polańskim oraz Rudolfem Nureyevem dotyczące pracy nad baletem w oparciu o prozę „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Floydów nie przekonała praca francuskiego pisarza i z takiego projektu nic nie wyszło. Albo wyszło – ostatecznie „Dark Side Of The Moon”. Wyszło całkiem nieźle.
Płyta jest genialna, to oczywiste, niezależnie od tego czy jest się fanem Floydów czy nie. Po prostu trzeba pochylić czoło w podziwie i szacunku i cieszyć się możliwością kolejnego odsłuchania. A żeby było śmieszniej, Waters rzuca trochę światła na wybrzmienie ideologiczne materiału: „W ciągu roku, kiedy powstawał album, miałem dziwne uczucie dojrzewania. […] Mimo że album kończy się depresyjnie, to zawarte jest na nim przekonanie, że wszystko jest możliwe, a siła sprawcza jest w naszych rękach.”
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.